Buty

Znasz to uczucie, gdy od rana zastanawiasz się, na który plac zabaw dziś wyjdziesz ze swoim dzieckiem? Na który będziesz w stanie w miarę sprawnie przetransportować pociechy, by mogły szaleć wśród szeregu atrakcji, oczywiście tylko na świeżym powietrzu. Ja nie! Moim głównym i jedynym zadaniem jest dostosowanie ubioru moich szkrabów do panującej pogody. Mimo usilnych starań i tak nie raz latają z gilem pod nosem, a ja nie nadążam ze zmianą chusteczek. Ale dziś nie o tym…
Kiedy mój matczyny nos wyniucha, iż oto pogoda sprzyja, by łapnąć trochę zarazków, rzucam magiczne słowo „spacer”. I nic się nie dzieje… Dzieci jak oblegały zabawki tak oblegają… Próbuję więc dalej, by sami z własnej woli raczyli wstać. „Spacer”, „dzieci spacer”, „na dwór?”, „buty?” – i jest! Udało się! Słowo klucz na dziś – „buty”. Kiedy już każdy kawaler grzecznie zajmuje miejsce przy gumakach, trzewikach, sandałkach, a nawet pantoflach mamy (w końcu to też buty), przystępuję do akcji ubieranie. Na pierwszy ogień zawsze starszak. Ogarniam więc buciki, zarzucam na plecki kawałek czystej jeszcze bluzy i czapeczkę. I zamiana. Starszak jednak wie, że „plac zabaw” czeka tuż za drzwiami… Kiedy walczę, by dopiąć bluzę młodszemu synkowi, w oddali słyszę, że mój pierworodny będąc już na podwórku, napotkał pierwszą atrakcję dnia… „O, kot!”. I nagle dostrzegam, że dziecko, które niedawno było jeszcze zaspane i złe z tytułu tego, że musiało wstać z łóżka, przestaje potykać się o własne nogi. Odkrywa w sobie duszę sportowca. Goni (jak na moje oko) jakieś 30km/h, próbując dopaść swoją ofiarę, tzn. kompana do zabawy. Kotek oczywiście wie, czym grozi zabawa z moją pociechą, więc chowa się gdzieś w krzakach, dzięki czemu zostaje uratowany. Jednak gdzieś z boku słychać już dźwięczne „kokoko”. Idzie sobie pani kurka, radośnie machając skrzydełkami. Synek nr 1 już wystartował z boksu zanim ktoś dał sygnał do startu. I udałoby mu się panią kurę dorwać, gdyby nie dużo mówiące: „eeeeee” mojego synka nr 2. Ptaszysko do tej pory nie zdające sobie sprawy z wiszącego w powietrzu zagrożenia, odwraca się w ułamku sekundy kuperkiem do starszaka i robi to co zrobić powinna już parę sekund temu… ucieka gdzie przysłowiowy pieprz rośnie… Grzechem byłoby nie wspomnieć o „sali zabaw” stojącej obok naszego domu. Społeczeństwu takie miejsce jest znane pod nazwą „kurnik”. W tym miejscu dzieje się magia. „Bołek i Łołek… Bołek i Łołek”, krzyczy radośnie mój 3-latek. Dostrzegam go oddalonego ode mnie jakieś 50 metrów. I wiem, że nie zapobiegnę temu co zaraz nastąpi… W ukochanym przez mojego synka odcinku bajek z serii „Bolek i Lolek”, bohaterowie energicznie wpadają do kurnika i przeganiają zamieszkałe w nim ptactwo. Kury wybiegają na zewnątrz, część z nich w popłochu znosi jajka, inne próbują nauczyć się latać. Odwzorowanie tej sceny mojemu synkowi udaje się 1:1. Urodzony aktor po prostu. Swoją drogą do niedawna byłam pewna, iż nasze kury są jakieś inne. Lekko przestraszone, niepewne, z tikiem nerwowym w postaci ciągłego rozglądania się po bokach. Teraz wiem, że to syndrom zwany „pora spaceru i zabaw moich synów”. Ich ciągła gotowość do ucieczki i możność biegania szybciej niż inne kury to dowód na to, że są to ptaki niezwykle inteligentne, gdyż posiadają „instynkt samozachowawczy”, ewentualnie czują co to „instynkt przetrwania”. Czy przekłada się to na ilość zniesionych jajek? Bóg raczy wiedzieć.
Kiedy moi panowie wystraszą już wszystkie zwierzęta wolnochodzące nadchodzi pora zrobienia kilku, ewentualnie kilkunastu rundek dookoła domu. Pół godziny później jest czas na chwilę odpoczynku na huśtawce przed domem. Po zakołysaniu się i wypowiedzeniu słów „buju buju” odpoczynek się kończy. Trwa on max 10 sekund, gdyż z krzaków raczył wyjść kot, który z łaski swojej nie mógł tam jeszcze trochę posiedzieć… Ktoś by zapytał a co z psami? Na wsi psów nie macie? Ano mamy… Jednak radość synów na widok psów i anielska cierpliwość naszych pupili jest niemożliwa do opisania nawet dla mnie. Bo ja po prostu tej ich miłości nie ogarniam! I tyle w tym temacie. Atrakcją dnia nr 25 (bo udeptywanie trawy, tuje za domem, drzewka w sadku i wszelka roślinność również nimi są) stają się koniki. Jakby ktoś nie zdawał sobie sprawy, koniki w mniemaniu moich pociech są to biedne, niedożywione zwierzątka, niczym „Nasza szkapa” Marii Konopnickiej, które obowiązkowo trzeba nakarmić. Rączki obu krasnali są w stanie pomieścić (jeśli rzecz jasna sianka nabiorą jakieś 10 razy) tyle co widły. Dzielnie więc wykonują swoje obowiązki. Na ich twarzach dostrzegam zaangażowanie. Sytuacja jest zatem poważna. Powoli przechodzimy do atrakcji nr 30. Po drodze minęliśmy taczkę, łopaty, drabinę – poziom trudności obsługi: „to dla mnie pestka mamusiu”.
Wchodzimy do obory. I tu mam mieszane uczucia, bo jest to miejsce dla moich dzieci zarazem fikolandem i salą tortur. Starszak wkracza tam na totalnego pewniaka. Czuje się tam jak Tony Stark w kombinezonie Iron Mana. Synkowi ponownie załącza się tryb opiekuna. Nie ma znaczenia czy krówki chcą czy nie chcą „am am”. Mają jeść i koniec. Podobnie jest z cielakami. W pewnej chwili mój pierworodny podchodzi do mnie z żalem i zdezorientowaniem wymalowanym na twarzy. Mama uczyła, że cielak robi „mu mu”, a tu zonk, bo robi „be be”. I nic się nie zgadza… Oczka synka proszą o wytłumaczenie. I nie przejdzie gatka o tym, że on również zanim powiedział magiczne „kocham Cię mama” trajkotał „gugugu” i „tralala”. Zatem masz mamusiu przechlapane!
Gorzej jednak jest z moim roczniakiem. Szykując się na wyprawę do miejsca pracy mojego męża, chcąc wziąć go ze sobą, należy zaopatrzyć się w kilka dodatkowych pampersów. Sam widok krowy sprawia, że ów pampers robi sie pełen. Załącza się wówczas tryb „łee łee” i trwa dopóki obory nie opuścimy. Cóż… z niego rolnika nie będzie.
W przypadku młodszego kawalera wygrywa jazda rowerkiem, pchanym rzecz jasna przez mamusie, zabawa w piaskownicy, czy gra w piłkę. Z zadumy wyrywa mnie jednak hasło rzucone przez starszaka: „świnia, świiiinia”. I ogarnia mnie nieprzyjemne uczucie, lekki strach. Bo nie wiem, czy po prostu synek się zapomniał i popuścił w spodnie, czy może po prostu zajrzał do świnek, by rzucić im trochę jedzenia. I ta ulga, gdy zwycięska okazuje się być opcja nr 2…!
Na wiosnę, gdy wszystko budzi się do życia, wyszczubiamy nosy z domu, by rozruszać kości. Ja wtedy ze szczęścia zacieram ręce, bo wiem, że dzieci będą maksymalnie wykończone zabawą i wcześniej pójdą spać. Juz w myślach wyobrażam sobie jak wykorzystam wolny czas. A potem dowiaduję się czym jest „chichot losu”, gdyż jestem sama tak zmęczona, że zasypiam wraz z dziećmi.
Wiecie, że za ok. 80zł dzieci z miasta mogą pojechać na jednodniową klasową wycieczkę na wieś, by poznać tajemnice, pochodzenia produktów widywanych w sklepach? Dajmy na to: skąd biorą się jajka? Czujecie ten dreszczyk emocji? To teraz usiądźcie… Skąd bierze się mleko? Wiem, pocisnęłam!
Z doświadczenia wiem, że 80zł piechotą nie chodzi. Ja nawet widząc złotówkę na ziemi, podnoszę ją i chowam do kieszeni, ciesząc się tym jak moje dzieci na widok słodyczy. W miesiącu zazwyczaj jest 30 dni. 30x80zł? … Mężu, nie mów mi więcej, że nie jestem oszczędna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Previous article

Wczoraj

Next article

Wieś się bawi