Dziś po raz kolejny będę się tłumaczyć. Dla odmiany nie ze swojego życia, tylko z idei przyświecającej prowadzeniu tego bloga. „Karolino, dlaczego namawiasz do życia na wsi?” – a namawiam? Czujecie jakbym próbowała Was wodzić na pokuszenie? Albo inaczej – Wciskam Wam nieświadomie coś czego ni groma nie potrzebujecie? Oczywiście w swoich wiejskich ochach i achach, skłonnościach do nadmiernego zachwalania tego jak tu pięknie, przestronnie i świeżo, mogło mnie ponieść w pisaniu, ale żeby aż tak? 🙂
Z tym namawianiem do życia na wsi jest jak z przekonywaniem mnie do życia w mieście – Mission impossible. Ja się do miasta nie nadaję, bo w moim sercu gra wieś. Jak sobie pomyślę, że namówiłabym kogoś do przeprowadzenia się na wieś, by zbierać ewentualne bury za to, że miało być tak, a jest siak… dostaję gęsiej skórki. O co się zatem w tym moim pisaniu rozchodzi?
Przede wszystkim chcę abyście poznali moją perspektywę życia na wsi. O dziwo, gdybym zaczęła pisać bloga jako nastoletnia córka rolnika, postrzegano by mnie jako osobę, która jeszcze ma szansę z tego smrodu się wyrwać, uciec w świat, który ma mi wiele do zaoferowania. Obecna perspektywa jest moi drodzy znacznie ciekawsza. Posiada bowiem ukryte dno. Dlaczego? Żoną rolnika być to nie jest wcale taka prosta sprawa. Ja na wsi zakotwiczyłam na dobre. W świetle tego co mówią – przepadłam, zniszczyłam sobie życie. Ja (i tu moje ulubione słowo) „zmarnowałam” swój potencjał. A podobno był ogromny… cóż… Pobiadoliliśmy sobie trochę, a teraz konkrety.
Takich kobiet jak ja, żon rolników, które postradały zmysły jest więcej. A wiem to na pewno. Na przestrzeni lat nasłuchałam się i napatrzyłam na „te biedne” dziewczyny, zakochane po uszy w swoich rolnikach. I po parunastu latach przyszła kolej na mnie… i się nie zawiodłam. Latka lecą, a poglądy ludzi nadal gdzieś na etapie średniowiecza… Nie tylko ja moi drodzy zapraszając gości na wesele słyszałam: „To prawda, że idziesz na wieś? – Ojej, a Twoi rodzice tak się cieszyli, że studiujesz. No i co teraz?” Co teraz? Teraz chciałoby się rzec: będą żyli długo i szczęśliwie, ale z tym „długo i szczęśliwie” to różnie bywa. Nie jedna kobieta zbierając się na uczelnie słuchała, po co jej te studia, przecież wyszła za mąż za rolnika. Kiedy panie z miast na wyższych uczelniach „poszerzają swoje horyzonty”, kobiety na wsi „tracą czas na głupoty”. Nasze horyzonty kończą się wraz z granicami wioski, w której mieszkamy. Wracając z obrony pracy dyplomowej zamiast gratulacji słyszymy: „no i co z tego? i tak będziesz doić krowy”.
My wychodząc za mąż za farmera nie jesteśmy świadome w co się pakujemy. Latami spotykamy się ze swoimi lubymi, którzy nie stają się rolnikami z dnia na dzień. Zapoznajemy się ze specyfiką ich zawodu, widzimy na co można sobie z naszymi panami pozwolić, a czego musimy sobie odmówić. Ba, część z nas wychowywała się na wsi, a i tak nie wiemy w co się pakujemy. No …w małżeństwo! – survival, totalną jazdę bez trzymanki. Rolnicy klękając na kolanko z pierścionkiem w ręku (nie ze spluwą kalibru takiego i siakiego) zadają jedno znaczące pytanie, a to jaka będzie odpowiedź zależy nie od ich zawodu, tylko od tego jakimi są ludźmi. A my zakochane, zaradne, zdolne, skreślone na starcie, godzimy się z nimi być.
Nie mam racji? Przesadzam? Idź czytelniku do jakiejkolwiek znanej Ci żony rolnika. Porozmawiaj z nią. Zapytaj jak to było. Słuchaj uważnie, bo może nie powie prawdy wprost. Czytaj między wierszami. To ważne. A jak powie Ci, że swojej decyzji nie żałuje, że jest zadowolona ze swojego życia uszanuj to, nie pukaj się w głowę. Nie wmawiaj sobie i jej, że postradała zmysły. To był jej wybór, jej decyzja. Ona żyje tak jak chce. Ja wiem, że każdy z nas wierzy w to, w co chce wierzyć. Każdy i tak zostanie przy swoim. Lecz jeśli kobieta wychodzi za mąż za rolnika, wie, że po ślubie i weselu goście rozjadą się do domów, a ona zdejmie suknie ślubną, makijaż zmyje, fryzurę rozwali, i zostanie ze swoim życiem. Tym życiem będzie jej rolnik. Życie będzie takie jakie sobie wybrała. I oto moi drodzy głównie mi się rozchodzi.