Dzieci vs wieś
Pobawię się trochę w złego glinę i zapytam: „A po co Wam te dzieci na wsi? Mało macie roboty?” A no dużo. Żeby dokładnie określić ile, musiałabym pochwalić się jaka to ze mnie poliglotka. Nie użyłabym bowiem wyuczonego w szkole angielskiego, tylko posłużyłabym się szeroko pojętą łaciną podwórkową. Noż tyle mamy tych obowiązków, że sami im nie podołamy. A żeby tekst ten współgrał z oczekiwaniami społeczeństwa względem posiadania dzieci, przez ludzi ze wsi, powinien brzmieć tak:
„Jak się zapewne domyślacie, szukamy dodatkowych rąk do pracy. W dawnych czasach, aby mieć własnych, wyszkolonych niewolników trzeba było podbijać ziemię, toczyć walki, przelewać krew. Na wsi niewolników wystarczy sobie urodzić. Dzieciństwo to przeżytek. A zresztą cóż to takiego „dzieciństwo”? Chwile beztroski, radości z życia, stan tak zwanej niewiedzy, odnośnie tego co nas w życiu dalszym czeka. A czeka nas praca. A obowiązkiem rodziców jest do tej pracy każde dziecko przygotować. Tak więc nie piłeczki, laleczki, samochodziki, tylko widły, łopaty, siekiery w dłoń! No bo ile im dawać tego pożal się Boże dzieciństwa? Postawmy sprawę jasno… Jak moje dzieci będą chciały mieć co jeść, to będą musiały na siebie zarobić. Można oczywiście się przyczepić, że niby jak mają na siebie zarobić 3-latek i niespełna 1,5 roczne dziecko? No póki co nie mają perspektyw na chociażby prace dorywcze. Jednak już za parę lat, czyli już niedługo, zaprzęgę panów do pracy, tuż za tatusiem. Bo świat mamoną stoi. A 500+ to za mało”.
A teraz żeby było jasne… Cały powyższy akapit to ściema. Jeden wielki żart. Taki czarny humor w wiejskim wydaniu. Wiem, że co niektórym ciekła już ślinka na samą myśl, że ich podejrzenia stają się prawdą. Musicie jednak przełknąć całą żółć, którą oczywiście w trosce nie o swoje ego, a o moje dzieci chcieliście na mnie wylać. Wiadro pomyj zostawiamy na później. Teraz wracamy do realnego życia.
Po co nam na wsi dzieci? A po co Wam dzieci? Serio pytam. Czyż nie po to, bo warto sobie życie ubarwić? Czyż nie po to, by mieć właśnie na kogo pracować? Dla kogo się starać? No i w końcu… żeby nadać swemu życiu sens? Ale nie jakiś tam marny sensik, tylko taki gigantyczny sensior? Czyż nie chodzi nam o to samo? O tym jak wyglądało moje dzieciństwo pisałam wcześniej. Jak wygląda dzieciństwo moich dzieci opisywać nie będę. Bo w ich główkach nie siedzę. Choć historia ta opowiedziana ich oczami mogłaby być zapewne światowym bestsellerem. Co do tego nie mam wątpliwości. A że już od jakiegoś czasu prezentuje Wam facjaty moich synów powinno mi być głupio, że Was sobie nie przedstawiłam. Zatem Panie i Panowie, przedstawiam Wam dwóch z trzech moich sensiorów życia. Należałoby się pochwalić ich imionami, ale się boję… RODO jest wśród nas. Odsyłam zatem do nazwy mojego bloga.
W tak zwanym międzyczasie chętnie opowiem Wam co daje moim dzieciom wychowywanie się na wsi. Jest to dla mnie o tyle ważne, bo niezmienne, trwałe, ponadczasowe. Bo tego samego doświadczałam ja sama X lat temu. Nie czegoś podobnego. Tego samego. Czegoś co żaden internet i smartfony nie będą w stanie moim dzieciom zastąpić. Coś czym należy się szczycić, bo jak już wspomniałam opisując Wam moje dzieciństwo w poście zatytułowanym „Wczoraj”, wychowywanie się na wsi to przywilej. Przywilej! Koniec i kropka. Cóż zatem wieś mogła zaoferować mi, a teraz oferuje moim dzieciom?
Zwierzęta. Oprócz tego, że moim pociechom pokazuję dane zwierzę gospodarskie na obrazkach, mogą one również zobaczyć je na własne oczy, pobawić się z nimi, dotknąć ich. Moi synowie mają okazję przekonać się jak różnorakie są zwierzęta, zarówno jeśli chodzi o wygląd jak i o ich zachowanie względem siebie nawzajem i ludzi. Widzą oni, że zwierzętami trzeba się opiekować. Bo to nie tylko atrakcje przydomowe, ale również żywiciele naszej rodziny i tak naprawdę całego świata. Nie musiałam tłumaczyć dzieciom, że kury znoszą jajka, bo Starszak wykradająć jaja z kurnika sam zaczął rozumieć, że jajko i kura mają ze sobą wiele wspólnego. Nie musiałam uczyć synków, że żabka robi „kum kum”, bo sami mają okazję rechotu żab posłuchać. I to jest niby nic wielkiego. Ot takie niby nic…
Rośliny. Moje dzieci choć bardzo malutkie wiedzą, że mama nie posiada czarodziejskiej różdżki, którą wyczarowywuje obiad. Widzą, że mama ma co do garnka włożyć, bo przytachano dane warzywko tudzież jakieś jadalne zielsko z pola. Mało tego, mogą zaobserwować, że aby coś mogło urosnąć trzeba to najpierw posiać. Spacerując polnymi drogami nieraz słyszę radosnego Starszaka zdzierającego sobie gardło, krzyczącego „kukurydza”, bo faktycznie na polu ją widzi. Skąd ta wiedza? Nie z książek… Oni po prostu chłoną informacje unoszące się w powietrzu, przetwarzają je swoim rozumkiem i rozumieją… więcej niż nam się wydaje.
Przestrzeń. Coś więcej nić kawałek balkoniku. Ary, a nawet hektary bieżni, boiska do gry w piłkę, latania za motylem tudzież inną atrakcją. Nieodkryte w dalszym ciągu pola, łąki, lasy, sady. Miejsca do zabawy w chowanego, zbijaka, dwa ognie. Cała gama przestrzeni… do rozbudzania dziecięcej wyobraźni.
Praca. Tak, dobrze czytacie. Na wsi jest taki myk, że nie żegnamy się z dziećmi wczesnym rankiem mówiąc, że wychodzimy do pracy, by już po 8-9 godzinach z niej wrócić. Nasze pociechy nie zastanawiają się co to takiego ta „praca”, która zabiera im mamusię i tatusia na tak długo. Dzieci czasem plączą się gdzieś obok, obserwują rodziców podczas wykonywanych codzień obowiązków. Widzą co to praca. Zauważają, że nic samo nie przychodzi. Papugują… Uczą się samodzielności. Oczywiście na miarę ich malutkich możliwości i pod nadzorem opiekunów.
Wiecie co jest najpiękniejsze na wsi? Dzieci. Bo wieś kocha dzieci. Te umorusane, wybrudzone piachem. Te uciekające przed mamą z kolejnym wiaderkiem zboża, by wysypać je kurom. Te, które pluskając się w kałuży niechcący po raz kolejny w niej usiadły. Te, które niosą w rączkach jabłka z sadu i proszą spojrzeniem o ich obranie, bo chętnie by je zjadły. Na wsi najpiękniejsze są dzieci. Moje dzieci 🙂