Ile? I czemu tak drogo?

       
Jestem Wam winna przeprosiny. Ślubowałam sobie samej, że będę poprzez tego bloga tłumaczyła jak bardzo zajebisty jest ten rolniczy świat. Że nie ma nic piękniejszego niż widok krówek gryzących trawkę. Bo nic tak nie pachnie jak świeże powietrze z domieszką świeżo skoszonego zboża tudzież ściętego drzewa. Zaś od tutejszych roślin nie ma nic bardziej zielonego prócz oczu mojego męża… I tak dalej, i tak dalej. W skutek narastającego słowotoku, w przypływie luzu i występującego u mnie co rusz braku logicznego myślenia, palnęłam coś we wcześniejszym poście o cenie mleka, cenie poubojowej i za żywca… Wyszłam z założenia, że jest to oczywista oczywistość, zapominając, że dla niektórych te określenia są tak samo oczywiste jak dla moich pociech to, że trzeba być grzecznym i Kulturalnym przez duże K. Wiecie… Moi synowie słysząc: „masz być grzeczny!”, mają miny na zasadzie: „grzeczny? A co to oznacza być grzecznym? Tzn. mama wcześniej coś wspominała, ale ona tyle mówi, że kto by to wszystko spamiętał?”…
                       Na temat wszelakich cen, informacji: „co? gdzie? jak? dlaczego?” fachowo opisze Ci Internet, ale jak chcesz żeby było zrozumiale… czytaj dalej. Ja mam doradcę w postaci mojego męża. Gwarantuję, że jeśli mój luby coś tłumaczy i ja rozumiem o co mu się rozchodzi, tzn., że nie jest to strasznie skomplikowane. Ze swojej strony dodam, że udało mi się liznąć odrobinkę edukacji rolniczej. Oprócz papierów na rolnikową w postaci aktu małżeństwa, mam także dokumenty świadczące o tym, że zdałam egzamin na rolnika. Egzamin, zwłaszcza praktyczny wspominam z rozrzewnieniem. Tak samo jak komentarze niezawodnych życzliwych, którzy niegdyś bardzo mnie „wspierali” dowiadując się, że wychodzę za mąż „na wieś”. Pamiętam jakby to było wczoraj: „Po co Ci były studia? Nie mogłaś od razu pójść do takiej hmmm… `szkoły`?” No… Powiem Wam w sekrecie, że studia mają to do siebie, że nikt nam ich nie zabierze. Faktycznie tak jest. Ktoś kiedyś miał okazję się o tym przekonać. Kiedy bowiem miał nieprzewidzianych gości, którzy urządzili sobie w jego domu imprezę zwaną „włam”, wyniesiono mu biżuterię, meble, telewizor, nawet markowe ciuchy. Dyplom wyższej uczelni oprawiony w ramkę, wiszący na ścianie… zostawili. Także studiów nikt Ci nie zabierze. Nawet je*any złodziej.
Skoro już się tak rozgadałam dodam, że staram się być tak zwanym tłumaczem choć sama przyznaję tematu do końca nie ogarniam. Po prostu faceci-rolnicy mają to do siebie, że daną kwestię mają w małym paluszku, ich żony mogą mieć dane kwestie w głębokim poważaniu. I nie jest tak dlatego, że są głupie, tylko dlatego, że nie muszą trybić wszystkiego. Mój mąż wie co to ubój i jak stoi cena mleka, ja ze swojej strony opanowuję przepis na szarlotkę z rosą i sos beszamelowy. W międzyczasie biorę korepetycje z jazdy ciągnikiem, obsługi dojarki, operowania widłami, łopatą i czym tam się jeszcze da.
               No to jak to jest z tą ceną mleka? Chciałoby się rzec raz tak, raz srak, ale wtedy nikt nie zrozumie o co mi się rozchodzi. Mój mąż rzekł, że mleko jest sezonowe. A ja poprosiłam, by kwestię tę rozwinął, bo tyle to i ja wiem. Więc słyszę… że zimą jest mniejsza produkcja mleka niż latem. Dzieje się tak chociażby dlatego, gdyż mamy mniej słońca i znikomą ilość witaminy D. Są to jednak kropelki w morzu pierdół, w których pływają czynniki decydujące o produkcji mleka. Jak stwierdził mój guru „praw natury nie przeskoczysz”. Dla każdego farmera oczywiste jednak jest, że mleka zimą jest mniej i dlatego cena jest wyższa. Latem zaś jest go zdecydowanie więcej i mamy do czynienia z nadwyżką produkcji mleka. Wówczas spółdzielnie mleczarskie cenę obniżają. Moja osobista teoria jest taka, że one po prostu dbają o to, by rolnikom za dobrze nie było. Bo gdyby zarobki na wsi były zbyt wysokie to każdy pchałby się do obory, bo nawet gówno przestałoby śmierdzieć. Serio tak by było, gdyby krowa dała się z kasy wydoić, ale to z takiej kasy, że ludzie na hasło „dojenie” odczuwaliby ekscytację i motyle w brzuchu.
A cóż to takiego te spółdzielnie mleczarskie? Śpieszę z wyjaśnieniem, bo może przed oczami masz prezesa imperium, dobrotliwego, poczciwego pana Jarosława z prawą ręką w postaci człowieka o pseudonimie „kot”. Spółdzielnie tworzą ludzie, w tym przypadku rolnicy. Działa to na takiej samej zasadzie jak spółdzielnie mieszkaniowe. Istnieją one, bo ludzie do nich należą. Taki pan prezes nie wydoiłby na własną rękę zbyt wiele białego złota. Do tego musi mieć rolników, którzy są współudziałowcami całego interesu. Współudziałowcy dają od siebie nie tylko mleko, ale również pot, łzy, siły witalnie i do tego trochę stresu i nerwów, ale tego już niestety w umowie ze spółdzielnią mleczarską nie ma. Mój rolnik porównał ów spółdzielnie do demokracji, sugerując, że jedna osoba ma tutaj: „gówno do gadania”. I faktycznie taki jeden pan rolnik niewiele zdziała na szerszą skalę, ale jak zbiera się więcej takich panów rolników i dajmy na to blokują drogi, wylewają pyszniutkie mleczko (swoją krwawicę), to już są w stanie zdziałać więcej. I tu musze wtrącić, że wiele osób widząc mleko wylane na drodze przez farmera widzą durniów, którzy mają dużo, a wyciągają łapy po więcej. Widzą „trochę” mleka, którego pewnie w zbiornikach rolnicy mają w bród, więc tylko mydlą nam oczy ciężkim życiem i przęgnięciem od pierwszego do pierwszego. To teraz proszę weź swoją dniówkę, albo lepiej tygodniówkę, tylko taką ciężko zarobioną, i idź wyrzuć ją do śmietnika… I jak? Przyjemnie? Jeśli ktoś tak zrobił to znaczy, że durniem nie jest. Jest desperatem. To znaczy nic innego, że autentycznie coś się złego psia mać dzieje.
W jaki sposób rolnicy dowiadują się o zmianie ceny mleka? W portkach coś zaczyna wibrować i grać. Wyjmują telefon i odczutyją sms ze spółdzielni z wiadomością, że (tak jak jest to w naszej spółdzielni) od nowego miesiąca zarabia mniej lub więcej. Mój mąż powiada jednak, iż nadejście tego typu wiadomości wisi często w powietrzu. Co rusz słyszy się np. o wzroście ceny mleka w proszku bądź masła na rynkach hurtowych. A jest to z ceną produkowanego przez nas mleka chcąc nie chcąc powiązane.
                 Dobra, mleko na razie zostawiamy w spokoju. Teraz coś z trochę innej beczki. Cena poubojowa. Jak dla mnie brzmi to jak czarna magia. Jest to taki rolniczy „Lord Voldemort”. Taka krówka po uboju, bo cena ta głównie kojarzy się z krowami, nie wygląda lepiej od Czarnego Pana. Serio. Nie żebym jej nie szkodowała… Ale takie jest życie. Tak więc po tzw. uboju wyznacza się cenę za mięso danej krowy, nie biorąc pod uwagę skóry i kości. Co się ze skórą i kośćmi dzieje? Można je sprzedać. Zasada jest prosta, nic nie może się zmarnować.
No i zostaje cena za żywca. Za żywca to znaczy, że dane zwierzę, które chcemy sprzedać chodzi, chrumka, ewentualnie muczy…. jeszcze…. I to by było na tyle, gdyby nie fakt, że należy jeszcze odjąć procent za tzw. „skitkę”. „Skitka” to procent na pełny żołądek. Zwierzę nakarmione czy nie, skitkę ma odjętą. Ja z zasady, gdy słyszę coś na temat procentów, czegoś tam do kwadratu czy sześcianu, robię w tył zwrot i macham na do widzenia, ale to akurat głębsza matematyka nie jest.
Co się bardziej opłaca? W filmach, gdy czarne charaktery chcą kogoś dopaść często mówią tekst w stylu: „macie mi go sprowadzić, żywego lub martwego…”, nacisk się kładzie na słowo „żywy”… Na końcu i tak poszukiwany delikwent kończy tak samo. Mój rolnik orzekł, że w rolnictwie różnie to bywa… A ja z moim guru w tych kwestiach staram się nie dyskutować.
Wszystko jasne! No to mi ulżyło… Mogę w końcu wziąć głęboki wdech i wydech. Sumienie mam czyste niczym pupa moich pociech tuż po kąpieli. Cieszę się, żeśmy sobie wszystko wyjaśnili. Grunt to wzajemne zrozumienie, prawda? Piąteczka!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *