Mąż rolnik – wyobrażenia vs rzeczywistość cz.1

Kiedy byłam młodą panienką naoglądałam się małżeńskich relacji panujących na wsi i powiem Wam, że całkiem mi się to podobało. Z paroma kwestiami się nie zgadzałam, ale zawsze wychodziłam z założenia, że grunt to znaleźć sobie odpowiedniego chłopa, postawić pewne warunki, samej na jego warunki po japońsku, czyli „jako tako” przystać i pilnować, by były one respektowane.

Każdy lubi swoje, każdy ma jakiś fetysz. Jak dla mnie – nie ma jak chłop pląsający po podwórku, max gdzieś w polu. Taki, który raz na jakiś czas będzie miał ochotę gdzieś na tango skoczyć, coś ciekawego zobaczyć…. ale wiecie, raz na jakiś czas. Ja domowa jestem… kura, tu mi dobrze, a z facetem u boku najlepiej. Takim facetem co to z młotkiem jest zaprzyjaźniony, a o maszynach rolniczych czyta sobie na dobranoc.

No i miał być ten mój rolnik przy domu. Miałam go mieć w zasięgu swego wzroku. Przyglądać się szczęściu mojemu czy już idzie na obiad. Już miałam ugadane z sąsiadami życzliwymi, że w razie skoku w bok mi zwyczajnie mego chłopa wydadzą, a ja jak te Jagnę w „Chłopach” Reymonta na jakim wozie za granicę wsi go wywiozę. I tak spałam sobie spokojnie, aż życie zweryfikowało wyobrażenia me okrutnie.

Przychodzi bowiem magiczny sezon na prace w polu. Wzrok wytężam, oczy bolą, obiad na stole, a chłopa nie ma. I w nosie z tym, że posiłek z dwóch dań, wykwintny, pięknie podany… Odgrzewany obiad – o! Taki smakuje najlepiej. Teraz nie, bo robota w polu, bo już kończy spawać, bo zaraz zacznie padać, więc trzeba się sprężać. I trudno jest się wykazać jako żoneczka dobra, taka co pochwali mężusia swego, ukochanego, by czuł się doceniony. Skomplikowane to to nie jest. Patent całkiem prosty. Warunek? Facet musi być koło domu! Wiem…. Ciężko z tym, gdy sezon w pełni, a gdy już jakimś cudem w domu jest…

Spuszczasz kobieto z tonu, opadasz celowo level zajebistości niżej. Przestajesz się otaczać aurą glorii i chwały, by zrobić facetowi przyjemność. Jak? „Mężu, ja nie umiem tego zrobić” – I to jest ten moment, gdy mężowi obwód klatki piersiowej powiększa się o jakieś 5cm. Jego barki unoszą się wyżej, w oczach zamiast kurwików – żar, ba! płomień, bo on jara się jak pochodnia. Nie dość, że jego kobieta nie umie czegoś zrobić, to jeszcze jawnie się do tego przyznaje. „A niech ma” – niech czuje się potrzebny. To ważne! Podobno… Istnieje oczywiście niebezpieczeństwo, że słowa „nie umiem” podziałają na lubego jak czerwona płachta na byka. Na co dzień bowiem tego typu słowa wypiera ze swojej podświadomości. Jednak jest to ryzyko, na które jestem w pełni gotowa. Przy dobrych wiatrach moja prośba będzie spełniona za jakieś 2-3 tygodnie… Musi przecież małżeński wniosek nabrać mocy urzędowej.

I czasami chciałabym bardzo skrawkiem chwały męża obdarzyć. Chciałabym go do piersi przytulić, uraczyć pomidorową… bo jak zmęczony mocno to i wodą – zwaną zupą się naje, ale póki co nie ma kiedy. I nawet focha porządnego nie idzie o to strzelić, bo to wszystko dla dobra rodziny i cudzych brzuszków.

„Ja z moim często się spotykam. Czasami za często”- rzecze czytelniczka i powiem z uśmiechem na twarzy, że za oknem coraz chłodniej, więc jest szansa, że i ja ze swoim się w końcu spotkam,  nie tylko w warunkach obrządkowo-oborowych.

„Hahaha jakbym o moim słyszała!!! Rolnik to gość w domu, nawet na obiad nie można doprosić, żeby przyszedł”- stwierdza kolejna czytelniczka. A no tak… I nawet „powsinoga” to on nie jest, bo nie lata po sąsiadach. Jak to określić? „Pracuś”to brzmi zwyczajnie. „Popoluś”? To zbyt banalnie. No… „gość” na pewno. Dlatego Gościu mój prośba do Ciebie – ślubowałeś mi, ogarniaj wszystko, bo zima idzie i wracaj do domu.