Pan Wirus i skruszona matka
Budzę się rano owinięta małą rączką wokół szyi. Póki co cisza, więc cieszę się tą niczym nie zmąconą chwilą. Patrzę na zegarek, 6:50 – czyli już niedługo, już za moment… Po kilku minutach słychać radosne tupanie stópek. Starszak opuścił swoje gniazdo i leci do mamusi. Zagląda do łóżka, młodszy brat już tu jest. Hmm… No dobra, zajmuje wolne miejsce i leżakuje. „Mamo? Mamo?” – oho, zaczyna się. „Brat co robi?” – „no obudził się synku”. „Maaaamoooo” – owinięcie ręką nr dwa dnia dzisiejszego i ogromny cmok w usta rodzicielki. Leżakowania a`la „szprotki w konserwie” ciąg dalszy…
„Mamo wstajemy?” – „wstajemy synku”. Tup tup tup… Pstryk. Światło zapalone, zaczynamy nowy dzień.
A potem chciałoby się rzec, już z górki. A guzik prawda. A to bluzka nie taka, a to bucik się gdzieś podział. A to już by zejść na dół robić śniadanie, ale jeden nie schodzi „bo nie”, a drugi tacha za sobą samochód większy od niego samego, bo samochodzik dziś z nim schodzi i koniec. Gdy udaje się dotrzeć do kuchni rozróba totalna i trzęsienie ziemi, bo pić się chce, a bułeczki się nie chce. Jeden już wyjmuje serek z lodówki, którego mamusia zakazała, no bo przecież zaraz będzie zupa mleczna, ale co ich to obchodzi? Jeden w końcu je ze smakiem co rodzicielka ugotowała, drugi kręci nosem, by za paręnaście minut cieszyć się na widok tego samego jedzenia, ale z miski tatusiowej, nie zaś maminej. Potem próba posprzątania po śniadaniu i niczym nie zagłuszone „mamo, maamoo, maaaamoooo” ciągnące się do końca dnia. Stała, niezmienna faza pociech a`la Gremliny w kulminacyjnej fazie znanego filmu. Walka kogutów o przewodzenie w „stadzie” i większą uwagę kokoszki zwanej mamą. Rozstających się z nią na minut około 30, na czas chociażby obrządku, by witać ją z płaczem i poczuciem, jakby jej w domu z miesiąc nie było. A mamusia walczy o kilka chwil samotności chociażby w toalecie, której i tak nie dostaje. Pragnie poczytać książkę i na plecach nie czuć oddechu swych aniołków, z wiecznym pytaniem na buzi starszaka: „mama, czytasz?” i gotowym już w jego rączce ulubionym egzemplarzem „Maszy i niedźwiedzia”, jako słuszny zamiennik każdej lektury. Gdy matuchna wychodzi do pokoju obok, by dla relaksu poodkurzać, nie nadąrza z odpaleniem sprzętu, by już słyszeć przerażony głos młodszego udańca, który zdał sobie sprawę, że spuścił mamę z oczu i wyraźne, pełne aprobaty słowo: „mamoooooooooooo!”.
I kiedy już szlag jasny trafia, bo spokoju odrobinę brak, przychodzi on…. Wirus. Nikt go nie zapraszał, nikt nie ucieszył się na jego widok, a skurkowaniec ot tak na bezczela zaraził moje dzieci. I znowu słyszę „mamo”, ale słabiutkie i pełne dezorientacji. Patrzę na oczka jednego i drugiego i zastanawiam się co tak właściwie mi się nie podobało? Czy to, że było wiecznie tak samo, to znaczy, że było nudno albo źle? I zachęcam ich do jedzenia, ale nie dają rady. Zapraszam ich do zabawy, ale nie mają siły wstać. Utulam ich do snu, ale oni nie śpią. Mówię im, że ich kocham, ale są tak rozpaleni, że chyba nie słyszą. W głowie szybki rachunek sumienia. Postanowienie, że jak tylko wyzdrowieją będę matką roku, a nawet dekady. Tylko niech wyzdrowieją…
I budzimy się dnia następnego. Wory pod oczami, bo pobudek było ze 20… Młodszy przytula mnie mocno i oddycha jakoś tak lekko. I Słyszę: „mamo, śpisz?” Widzę „Maszę i niedźwiedzia” w ręku starszaka – „Poczytamy?” – Uśmiecham się szeroko, choć ledwo na oczy patrzę: „No pewnie synku. Poczytamy!”