Roller coaster !

Gdy udało Ci się sprostać oczekiwaniom społeczeństwa i jeszcze przed 30. wstąpiłaś w związek małżeński, nieoczekiwanie, zupełnie nieświadomie przeszłaś na wyższy ich level. Kiedy pozbyłaś się określenia „panna”, a nabyłaś miano „żona” okazało się, że wpadłaś kochana jak śliwka w kompot. Nagle zaczęłaś być bacznie obserwowana, czułaś na sobie wzrok przysłowiowych „cioć i wujków dobra rada”. Obiektem zainteresowań nie było Twoje samopoczucie po ślubie, ani to jak Ci się życie układa po ewentualnej przeprowadzce do męża. Priorytetem stał się Twój brzuch. Bynajmniej nie chodziło o to czy masz wypracowany kaloryfer. Bardziej interesujące było to, czy ów kaloryfer się nie zapowietrzył. I nie mówię tu o zapowietrzeniu jakie często dotyka naszych mężów. Ich przyczyna jest do tej pory wyjaśniana przez naukowców. I na pewno nie ma tu znaczenia ilość znalezionych pustych opakowań po czekoladzie bądź batonach za np. łóżkiem czy firanką. Tak przynajmniej twierdzi mój mąż. Mnie pozostaje wierzyć, że żony by nie okłamał. 🙂

Zatem nie miałaś kochana zbyt wiele czasu na to, by nacieszyć się po prostu mężem. Już 1,5 miesiąca po ślubie, na weselu kuzynki słyszysz docinki odnośnie tego, że Twój brzuch jaki był taki jest i zapewne trafiła się wyemancypowana panienka, która stawia na karierę. Nikt nie pyta czy chcesz, czy nie chcesz rewolucji w swoim życiu. A może po prostu chcesz poczekać, albo nie daj Bóg nie możesz tej rewolucji wprowadzić. Ona ma być i już…
Ja miałam tzw. „pół biedy”, gdyż oboje z mężem bardzo tej rewolucji pragnęliśmy. Udało się dosyć szybko, dzięki czemu mój brzuch rósł sobie we względnym spokoju przez okres 9-ciu miesięcy. W tym czasie urosłam do rozmiaru bodajże 50. Zdaniem wszystkich dookoła wyglądałam (i tu uwaga!) jak „kobieta w ciąży”. Ja osobiście czułam się jak słonica, aż cud, że trąba mi nie urosła. Oczywiście jest wiele momentów podczas ciąży, które są totalnie rozczulające, m.in.: pierwsze usg, pierwsze ruchy dziecka. Jednak potem zaczyna się trzeci trymestr, który spowalnia ruchy i załącza siły witalne na poziom 40 %. Kiedy już pod koniec funkcjonujesz na „oparach” marzysz, by wrócić do stanu pierwotnego. W końcu trafiasz na porodówkę. Ładnych parę, jak nie parenaście godzin walczysz o swoje dziecko, i będąc już w totalnym amoku, po kilku seriach życiodajnych kroplówek przypominają się Tobie porady „państwa dobra rada” odnośnie założenia rodziny. Jedyne co Ci wówczas przychodzi do głowy to: „gdzie oni k*rwa są?” Doradzić było komu, ale w godzinie zero pot z czoła wyciera Ci mąż. To jemu miażdżysz rękę i jego prosisz, by to się w końcu skończyło. I nastaje taki moment kiedy lekarz mówi Ci, że szczęście da się zmierzyć. Mało tego, podaje Ci dokładne wymiary bezwarunkowej miłości, oraz godzinę, w której świat stanął w miejscu. I od tej pory już nic nie jest takie samo. Poza tym, że uwalniasz się od ostentacyjnych komentarzy i słyszysz jakie to szczęście, że nie czekaliście zbyt długo, bo te dzisiejsze młode małżeństwa….
Spokój masz do około roku czasu. Wtedy zaczynają się kolejne audiencje odnośnie powiększenia rodziny. Okazuje się nagle, że te jedno dziecko, które miało być cacy, bez rodzeństwa to kaleka i w ogóle jeden wielki żal. Dowiadujesz się, że nie ma czasu do stracenia, trzeba się śpieszyć, aby żadnej krzywdy jedynakowi nie zrobić. Przy każdej kolejnej próbie oświecenia, czujesz jak ktoś zagląda Ci do łóżka. I znów nikt nie zapyta czy jesteś gotowa na rewolucję do kwadratu. Chociaż fakty są takie, że pytając o tego typu rzeczy również wkraczają w Twoją prywatność. Ale kto by się tym przejmował… Los decyduje, że kaloryfer (którego i tak już na brzuchu nie masz) znów Ci się zapowietrza. Doświadczasz ponownie stanu, który jest piękny, a zarazem wymagający dla Twojego ciała. Jesteś trochę przestraszona tego co Cię czeka, ale dojrzalsza i bardziej świadoma siebie i swoich możliwości. I nadchodzi dzień, w którym szczęście staje się o 1cm krótsze, ale za to 200g cięższe. Czas ponownie staje w miejscu i rozpoczynasz kolejny życiowy roller coaster.
Myślisz, że złapałaś Pana Boga za nogi. Jesteś pewna, że masz swój skrawek nieba na ziemi. A właśnie, że nie moja droga…! Ludzie zaglądają między nogi Twojemu pierworodnemu i co widzą? Siusiaka. Robią to samo z drugim dzieckiem, i co? I też siusiak. I okazuje się, że Twoje szczęście jest połowiczne. Twoja rodzina jest niepełna. Brakuje w niej pierwiastka „bezsiusiakowego”. I nie ważne, że Tobie to  nie przeszkadza. Nie ważne, że cieszysz się, bo są zdrowe. Bo grunt to mieć również dziecko bez siusiaka! Pytasz zatem, gdzie takie dziecko zamówić, bo na stronach „sprzedam, kupię, dam się zapłodnić gównem byle mieć córkę” nic nie znalazłaś. Z tego co się orientowałaś w Chinach też ich nie produkują pod zamówienie. Do internetu przecież ogłoszenia nie wstawisz ze strachu przed tym, że policja zapuka do Twoich drzwi. I dowiadujesz się, że nie ma patentu na wyprodukowanie małej księżniczki. Bo trzeba się starać do skutku. Ot tak po prostu trzeba zaryzykować. Bo w razie czego, gdy zabraknie fuksa, założycie z mężem męską drużynę piłki nożnej. Jednak w chwili, gdy wyobrażasz sobie, ze latasz za całą drużyną ogonków po domu, próbując jednego nakarmić, bo od wczoraj nie jadł, drugiego przewinąć, bo na chama się zesrał, trzeciego musisz łapać w locie, bo postanowił złamać sobie kark rzucając się ze schodów, (i tak dalej, i tak dalej) czujesz ciarki na plecach, na czole pojawia się zimny pot i dostajesz palpitacji serca.
W końcu powoli, na spokojnie analizujesz wszystkie złote rady i sugestie. I dociera do Ciebie, że co by się nie działo to koło i tak się zamyka, życie dalej się toczy, a dupa jest zawsze z tyłu. I nie czujesz złości, tylko w duchu uśmiechasz się do siebie, bo już wiesz, że z ludzkimi ciągotami do gadania o „dupie Maryny” nie wygrasz. Po prostu tak było, jest i będzie, że zawsze znajdzie się coś co jeszcze nie współgra z wizją innych odnośnie Twojego życia.
Wiarę pokładam w jednej przyświecającej mi życie tezie. Jeśli kiedykolwiek, pomyślicie z mężem o dzieciach to pamiętaj, że musi to być kobieto przede wszystkim „Twoja” świadoma decyzja. Ukochany oczywiście będzie Ci mówił, że będzie pomagał, że fajnie będzie mieć Waszą wersję mini, że on ogarnie dom, abyś mogła czasem gdzieś wyskoczyć. No bo w końcu: „jak nie Wy to kto?” Ale jak już dzidziuś będzie na świecie, to tatuś wcześnie rano będzie musiał wyjść do pracy. Wracać będzie zazwyczaj „po fakcie”, jak już pociecha będzie spać. Nie będzie zawsze widział Twojego potu, Twojego wysiłku, aby ogarnąć dom. Nie dostrzeże, że obiad się sam nie ugotował, pranie cudownie samo się nie zrobiło, a dziecko (jak to dziecko) wisiało Ci cały dzień na szyi, bo mu się usrało, że tak chce i koniec. Dlatego jak przychodzi dół w chwili, gdy jedno z moich dzieci z nieznanego powodu się drze, a druga ma pociecha również solidarnie z nim urządza mi jesień średniowiecza, to powtarzam sobie, że sama tego chciałam. Bo ognisko domowe to własnie ten żar, który pali matki od środka i mówi: „to ja, TWOJE spełnienie”. Bo dzieci to nie tylko umilacz czasu. Bo czasami patrząc w oczka swojego dziecka po przebudzeniu, widząc oznaki np. nadchodzącej choroby, wiesz, że ten dzień za cholerę dobry nie będzie. Bo nie każdy dzień jest udany, nie zawsze jest dobrze. Bo są chwile, gdy mąż wchodzi do domu, a Ty zamiast witać go uśmiechem warczysz na niego i obrzucasz pełnym goryczy spojrzeniem. A wtedy mądry tatuś zgarnia ekipę, chociaż na głupie 10 minut, byś Ty mogła tak po prostu złapać się za głowę, uspokoić myśli, z prędkością światła naładować akumulatory odpowiedzialne za spokój i opanowanie negatywnych emocji. I wracasz do działania.
Ja nie jestem matką na medal. Nie zawsze reaguję adekwatnie do sytuacji. Zdarza mi się dać dzieciom (o zgrozo) parówki na śniadanie. Robię im (ojojoj) budyń na kolację. Przeglądając mądre artykuły o prawidłowych nawykach żywieniowych, widzę siebie w rubryce „dno i wodorosty”. Ale walczę każdego dnia o lepsze jutro dla moich dzieci. Bo jestem jak każda matka. W ciemno dałabym rozczłonkować swoje ciało, spalić się na stosie, ewentualnie oddałabym wszystkie narządy łącznie z sercem, byleby moje dzieci były zdrowe i szczęśliwe. I wierzę, że to wystarczy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Previous article

Mam się dobrze, pozdrawiam

Next article

Wczoraj