Wiejska szkoła – wspomnienia byłej uczennicy Szkoły Podstawowej w Białych Szczepanowicach
Ten wpis miał mieć inny charakter. Tytuł miał być też inny. Jednak przymierzając się do pisania odkryłam parę rzeczy związanych ze szkołą w Białych Szczepanowicach, które zmusiły mnie do zmiany tego co sobie zaplanowałam. Przede wszystkim w Internecie jest mało śladów istnienia tej placówki. Nie znalazłam ani jednego jej zdjęcia wpisując odpowiednie hasła w wyszukiwarce. Zdziwiłam się bardzo. Dlaczego? Szkoła w Białych Szczepanowicach może i była wiejska, ale to była szkoła z bogatą historią. Poza tym jej budynek (ten, w którym ja się uczyłam) nie był znowu taki malutki i słabo wyposażony. Gdyby nie pamiętna „nasza-klasa” to wpisywanie w wyszukiwarce „Szkoła Podstawowa w Białych Szczepanowicach” – mało by dało. Trzeba było coś w tym temacie zrobić, zwłaszcza, że przy okazji dowiedziałam się, iż szkoła ta została w zeszłym roku zamknięta. Świeża sprawa. Stało się to o czym mówiono od lat. Dlatego zmieniłam charakter tego postu, bo chciałam wykorzystać fakt, że jest Was już trochę na moim fanpage`u. Chciałam, aby poszło w świat, że była kiedyś taka szkoła – SZKOŁA PODSTAWOWA W BIAŁYCH SZCZEPANOWICACH.
Na potrzeby tego wpisu sięgam pamięcią do wspomnień związanych z przedszkolem i budynkiem, w którym spędziłam pierwsze 6 lat swej edukacji. Brzmi to tak jakbym „kiblowała” już na starcie. Tak nie było… Tzw. zerówka znajdowała się w tych samych murach co szkoła podstawowa. Jak dobrze pamiętam przez pierwsze dni woziła mnie tam mama rowerem. Siedziałam grzecznie na bagażniku, a mama pedałowała 2,5 km po polnych drogach. Wtedy udało mi się zaliczyć pierwsze kłamstwo… Zmyśliłam, że pan od religii na pierwszej lekcji dał nam po batoniku, a ja dostałam milky way`a. Nie wiem po co to powiedziałam. Lubiłam wtedy te batoniki okrutnie, może dlatego … Pierwszego dnia w przedszkolu jedna z moich koleżanek bardzo płakała do mamy, a ja patrzyłam się na nią i zastanawiałam się po co te łzy? Przecież ta mama pewnie stoi na korytarzu…
Podobnie jak w tekście WCZORAJ w mojej głowie wspomnienia z tego okresu to jedna, wielka czarna dziura z przerwami na pewne przebłyski i sytuacje, które z jakiegoś powodu utkwiły mi w pamięci.
Pamiętam, że czasami w klasie były z nami dzieci, które uważałam za „dorosłe”. Były starsze o jakieś dwa lata, także mój „szacun” miały już na wstępie. Raz Pani poprosiła by ktoś odegrał scenkę, w której dwie osoby będą rozmawiać przez telefon. Dzielne starszaki zgłosiły się od razu. Dziewczyny wymieniały się jakimiś informacjami z serii „co u Ciebie słychać?”, „jak tam pogoda u Ciebie?”. Odłożyły słuchawki i były z siebie bardzo zadowolone. Pani je pochwaliła. Zaznaczyła jednak, by pamiętały, że trzeba się przede wszystkim przedstawić. Pogodę uzgodniły, o czymś tam pogadały… jednak w świetle pewnych wytycznych nie wiedziały z kim rozmawiają…
Czarnej dziury ciąg dalszy…
Gdy pojawiały się jakieś przykre dla mnie sytuacje i chlipałam sobie z nieznanego mi teraz powodu, Pani wołała starszą siostrę z klas wyżej, by przyszła, przytuliła i znalazła złoty środek na moje uspokojenie. Wspomnienia te nie zalatują póki co wiejskością. Ot zwykłe lata przedszkolne.
Czasy szkoły podstawowej kojarzą mi się przede wszystkim ze strojeniem sali gimnastycznej na okresy świąteczne. Zajęcia z bodajże plastyki przez kilka tygodni były wylęgarnią ozdób, które były tworzone przez nasze małe rączki. Pamiętam jakieś pszczoły na scenie siedzące na tronie i sufit pełen kwiatów zrobionych z bibuły. To nie były byle jakie ozdoby. Wszystko ręcznie robione, przemyślane przez nauczycieli.
Wygrzebałam z pudełka zdjęcie jednej z dekoracji, która wisiała na oknach. Znajoma przypomniała mi, że nie każdy może szykowanie ich wspominać dobrze, bo Ci co mieli blisko do szkoły musieli zostać po lekcjach, by przy nich pomagać. Tak czy siak efekt był niesamowity, choinki zaś bardzo huczne i wesołe. Na każdą okazję były organizowane przedstawienia. W jedne święta grałam diabełka, moja młodsza siostra czarownicę. Starsza siostra stała na widowni i tłumaczyła, że te czarne charaktery to nikt inny jak połączone z nią więzami krwi osobniki.
Tańczyło się krakowiaka w strojach przygotowanych przez mamy, tańczyło się układy taneczne do piosenek, rapowało się historię Polski… A no tak… Moja kwestia tak leciała: „Bo w tym roku w grodzie Kraka, uniwerek wzniósł dla Żaka, król Kazimierz Wielkim zwany, ten od Polski murowanej” – kumasz to ziom?
W naszej szkole miało miejsce również spotkanie z jakimś poetą.. Odgrywaliśmy scenki z wierszy. Ja grałam aptekarkę, moja jak to się mówi dziś „psiapsiółka” grała wówczas komara. Niegdyś jej o tym przypomniałam. „Ej a pamiętasz – komarze, nie mam odważnika o tak małym rozmiarze?” – „A weeeeź…” – no, nie wspomina tego chyba zbyt dobrze 😉
WF mieliśmy na takiej wydawałoby się sporej salce w środku budynku. Mury mojej szkoły nie były takie małe. Gdy było ciepło wychodziliśmy na dwór. Obok mnie na zbiórce stawała często o rok starsza koleżanka. Według mnie była bardzo wysoka. Raz zapytałam ile ma wzrostu. „158cm”. „Woooooow”. Była ode mnie wyższa o prawie głowę. Miała na imię Dorota! Wiem, że RODO i te sprawy, ale o dziwo znam sporo kobiet o tym „starym” imieniu i są to naprawdę godne zapamiętania osoby.
Na wf-ie często graliśmy w zbijaka, a piłka lubiła wpadać do ogródka „sąsiadów”. Mieliśmy również mały plac zabaw. W sensie jakaś huśtawka i karuzela. W dniu kiedy miało być oficjalne malowanie tych atrakcji przez uczniów, nie poszłam z jakiegoś powodu do szkoły. Długo to przeżywałam.
W ramach lekcji jeździliśmy do lasu zbierać grzyby. Były też ogniska. Topiliśmy również „Marzannę”. Blisko szkoły płynął jakiś dajmy na to „strumyk”, do którego wrzucaliśmy wcześniej przygotowaną kukłę.
W naszej szkole była prowadzona gazetka szkolna „Odkrywca”. Teksty do niej pisali uczniowie poszczególnych klas, którzy dostawali legitymację członka zespołu redakcyjnego.
Jak już napomknęłam wyżej do szkoły miałam 2,5km – polnymi drogami. W tym był skrawek drogi asfaltowej z jakimś większym ruchem. By liznąć edukacji jeździło się rowerami. Ze wsi zbierała się ekipa kliku osób, z czego najstarsi w grupie mieli za zadanie pilnować młodszych. Sprzedawano sobie instrukcję jak się nie przewrócić, gdy pojawiał się lód na drodze. Kiedy nadchodziła zima wożono nas samochodami. Zazwyczaj był to maluch 126p. Było w nim ciasno, ale uwierzcie mi, że czasami warto niewygodnie jechać niż wygodnie iść 😉
W mojej klasie było (i tu uwaga) 19!!!!!! osób. Rocznik 90. był niesamowicie płodny. Utwierdziło mnie później w tym ś.p. gimnazjum. Każdy rocznik miał przeważnie po dwie klasy. Wiecie – a,b i koniec. Rocznik 90. – a,b,c,d!!! Mając niespełna 30 lat na karku doczekałam się, by to powiedzieć…. ZA MOICH CZASÓW (buahahahaha) klasy w mojej wiejskiej szkółce jeszcze liczyły około 10 osób. Moja klasa była ewenementem. Kiedyś nawet w starym notesie zapisałam wszystkie imiona i nazwiska osób, z którymi się uczyłam, zgodnie z listą w dzienniku. Nie wiedziałam po co mi to, przecież zawsze będę pamiętać kto jaki miał numer w dzienniku :D… Ludzie! teraz to ja ledwo pamiętam, że byłam bodajże druga w dzienniku. Z nazwiskiem na literę „B” nie szalałam z większymi numerami.
Pod względem czysto edukacyjnym trzeba się było w takiej szkole nieźle moi drodzy nagimnastykować. Nauczyciele wiedzieli doskonale na co stać każdego ucznia. Nie potrzebna była ekspertyza grafologiczna, by dojrzeć się, że za ucznia ktoś odrobił pracę domową. Niektórzy znajomi żalili się, że rodzic dostał reprymendę od nauczyciela, bo ewidentnie pomagał swojemu dziecku. Nie wiem jaki był wówczas „poziom nauczania”, ale mnie mobilizowało do nauki to, że nie byłam „anonimowa”, a wszelkie próby kombinowania chyba wisiały mi nad głową, bo nauczyciel szybko pojawiał się koło mnie wtedy, gdy ja modliłam się by tego nie zrobił.
Czytanie na czas – pamiętacie to? Dla mnie to jest zadanie, które po latach wydaje mi się kluczowe. Dlaczego? W szkole w Białych Szczepanowicach zadanie te wyglądało tak, że wychodziło się pojedynczo z klasy do osobnego pomieszczenia, gdzie siedział nauczyciel, który dawał nam kartkę z wyrazami do przeczytania. Od ilości przeczytanych słów zależała ocena z „czytania na czas”. Pani odliczała 1 minutę, a ja czytałam coś w tym stylu: „go, tu, jest, ktoś, łap…” Za pierwszą razą przeczytałam takich wyrazów 20. Jakiś czas później około 40. Widziałam postęp. Byłam z siebie dumna.
Od 6 klasy szkoły podstawowej uczyłam się już w innej szkole, zdecydowanie większej. Znajdowała się ona również na terenie wsi, gdyż miejscowość ta praw miejskich jeszcze wtedy nie miała. Jednak Czyżew-Osada była w moich oczach już swego rodzaju metropolią. Miała dużą ilość mieszkańców, sklepy itp. atrakcje. Tam czułam się bardziej anonimowa i to akurat mi odpowiadało. Różnicę w podejściu do pewnych ćwiczeń zauważyłam właśnie podczas „czytania na czas”, gdzie polegało to na tym, że czytała jednocześnie cała klasa. Warunkiem było poruszanie ustami podczas wykonywania zadania. Potem trzeba było zaznaczyć gdzie się skończyło czytać. Jak policzyłem ilość wyrazów byłam pewna, że poszło mi świetnie, bo było to znacznie więcej niż w poprzedniej szkole. Myliłam się. Dostałam ocenę 2. Lekcję zapamiętałam do dziś. I nie podkreślam broń Boże, że gdzieś było lepiej bądź gorzej. Po prostu odczułam wtedy jak bardzo indywidualne podejście do ucznia miało miejsce w poprzedniej szkole.
No… na dziś wystarczy wspomnień.
Na koniec będzie za to fajny wniosek. Niektórych osób z mojej wiejskiej klasy nie widziałam właśnie od tamtych lat. Jakiś czas temu miałam okazję pisać z jedną z nich. Fantastyczne było dla mnie to, że nie postrzegałam znajomego przez pryzmat plotek i widzianych wyrywkowych sytuacji. Wiedziałam o nim tylko tyle, że był bardzo mądrym chłopcem, dobrze się uczył i czytał Harrego Pottera 😀
P.S. Uczyłaś/uczyłeś się w Białych Szczepanowicach? Masz jakieś ciekawe zdjęcia z tamtych czasów? A może chciałabyś/chciałbyś podzielić się wspomnieniami związanymi z tą szkołą? Zapraszam do kontaktu ze mną.