Po co rolnikowi żona cz.2

 

Tak się zupełnie przypadkiem składa, że tekst „Po co rolnikowi żona?” nabrał dla mnie mocniejszego znaczenia . Wskoczył sobie sprytnie na trochę wyższy level. Dlaczego? To co pisałam Wam TUTAJ jest jak najbardziej aktualne. To nie żaden „bulszit” tylko samo życie. Cóż w tej sprawie się zmieniło? Przede wszystkim to, że dzieci podrosły. Ktoś pomyśli sobie „no dzieci tak mają, że rosną”, jednak ma to znaczenie ogromne a propos tego na co żona rolnika może sobie pozwolić, a jest tego aktualnie z deka więcej.

Pomoc „zadomowa”

To miało być na tak zwane później, tak więc tadaaaam – mamy później. Gary, naczynia i cała reszta przyjaciół mego dnia codziennego idzie na bok. Wkracza bowiem plejada innych moich znajomych zwanymi maszynami rolniczymi. Zdarza mi się bowiem naciskać np. pedał gazu nie tylko w samochodzie. I na co to komu?. No, żeby pomóc mężowi oczywiście.  Choć tu zdradzę Wam pewien sekret. Nie ma to jak stare dobre machiny zwane „30” i „60”. Wiadomo o co chodzi rzecz jasna? W tych bardziej nowoczesnych ciągnikach, w których lubuje się mój mąż, mnie osobiście brakuje jednego – braku wygody (bo kto to słyszał, by w traktorze było wygodniej niż w aucie?).  W takiej „30” to sobie chociaż człowiek mięśnie wyrobi włączając biegi i tyłeczek wypoci, bo klimy brak. Jeśli mam się uczepić nowoczesnych ciągników i tego co najbardziej mi w nich nie pasuje, nie mam absolutnie wątpliwości, że komuś chyba na głowę padło, by miały one „klakson”. Za każdą razą gdy słyszę znajomy dźwięk z ciągnika nowszej generacji wiem, że mąż coś sobie życzy i coś mnie zwyczajnie trafia. To się chyba „szlag” nazywa.

Pomoc oborowa

A no zdarza mi się odwiedzić co i rusz budynek zwany oborą. Tutaj można tę sprawę rozumieć dwojako. Jedni będą widzieli tu tylko „gówniane życie” z mówiąc wprost smrodem w tle. Drudzy (a ja do tych drugich przynależę) zobaczą tutaj pracę na życie, chęć utrzymania rodziny w zawodzie mającym taką a nie inną specyfikę. Kiedyś pewna Pani z miasta  zapytała: „A jak to Wy te krowy doicie? Macie jakieś maszyny do tego czy jak?” – Tak jest droga Pani. Mamy coś takiego jak dojarka. Pani sobie „zgugla” tę nazwę. Fakt jest taki, że sprzęt sam się nie podłączy, także robimy to ręcznie. Totalna zajebioza – polecam.

Prywatny szofer a`la „górna półka”

To już temat bardziej uniwersalny. Nie tylko żony rolników tak mają, bo nie o jazdę traktorami tu się rozchodzi. Nie wiem czy wiecie, ale ze mnie kierowca po prostu wybitny, zwłaszcza wtedy, gdy nikt inny kierować nie może. W chwili, gdy luby na kluczyki może się tylko popatrzeć ja narastam do rangi kierowcy wyśmienitego, któremu Hołowczyc może polerować buty. Niezależnie od sposobu i czasu jazdy jestem absolutnym i niezaprzeczalnym „number 1”.

Głosicielka dobrej nowiny

Spotkałam się jakiś czas temu z opinią, że moje pisanie nic nie wnosi do rolnictwa.  I bardzo dobrze moi drodzy, zdziwiłabym się gdyby było inaczej. Moim założeniem  przy zakładaniu tego bloga było to, by rolnictwo czasami sobie co najwyżej liznąć, ewentualnie posokać niczym ciele mleka od swej mamy. Rolnikiem nie jestem, ale siedzę w gospodarce po uszy. Jak ktoś będzie chciał poczytać o rolnictwie to skoczy sobie na jakiś kanał z „rolnictwem” w nazwie. Ja tutaj głoszę dobrą nowinę. Jaką? Wyszłam za mąż za rolnika, mam się dobrze, pozdrawiam.

Mogłabym Wam tutaj zapodać całą plejadę zdjęć z pracy w polu, dojenia krów i przejażdżki jakąś czaderską maszyną rolniczą. Jednak w tej kwestii jest „klops” zwany „do roboty to ja co najwyżej wodę do picia biorę, a nie aparat”. Sorry, taki mamy klimat 😉

Jednak puenta jak i w części 1 powinna być bliźniaczo podobna. Dlaczego? To leciało jakoś tak: „Prawda jest taka, że rolnik nie szuka woła do pracy, jelenia, na którego mógłby z siebie zrzucić trochę smrodu i brudu. Szuka kogoś kto zrozumie jego pracę i poczuje potrzebę ulżenia mu w nawale obowiązków” – i ja się tego wiernie trzymam moi drodzy.  To wszystko to nic innego jak chęć pomocy w codziennych obowiązkach. O miłości chyba wspominać nie muszę?