Fashion Village

Moją mocną stroną zawsze była literatura. Odkąd pamiętam lubowałam się w czytaniu książek. Tego typu zajęcie było dość ekstrawaganckie w czasach szkolnych, szczególnie w okresie świętej pamięci gimnazjum. Zaś moją słabą stroną była moda. To jednak z czasem obróciło się na moją korzyść. Żyłam bowiem w środowisku, w którym jak to się po miastowemu mówi: „brak gustu i dobrego smaku” towarzyszył niemal każdemu. Dzięki temu nie miałam problemu z tym, że odstaje od tłumu. W ubrania zaopatrywałam się na wiejskich targach, odbywających się w każdy wtorek. Zakupy w tych miejscach były niczym fasion week w Paryżu. Panowała wtedy moda na wprowadzanie nowych trendów, które sprawiały, że piosenka „Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina”, nabierała mocy, że hoho. Jak to się przejawiało? Pamiętam, gdy na 18-tce kolegi jedna z moich znajomych przyszła w bluzce koloru zielonego. Moją pierwszą myślą było: „Jejku, w co ona się ubrała?” Parę dni później słowa te stanęły mi w gardle, gdyż okazało się, że tego lata panuje moda na kolor nie inny jak właśnie zielony. I nagle w moich oczach stał się on najbardziej zajebistym kolorem. Wszystkie panie (łącznie ze mną) zlewały się z wszelaką okoliczną roślinnością. Szafy pękały w zielonych szwach, by w następnym roku sięgnąć po kolejny modny kolor żółty. Przestarzały zielony upychało się do półki z ciuchami roboczymi, ewentualnie przekazywało się je na szmaty, by krowom było czym wycierać raciczki.
        Ogólną zasadą towarzyszącą dobieraniu stroju były słowa rodziców: „tylko żeby wstydu nie było”. Pojedyncze jednostki, przyjeżdżające z wielkich miast, przywożące ze sobą miastowe trendy modowe, były atrakcją podczas rewii mody, zwanej powszechnie mszą w kościele. Widok osób wyglądających inaczej, nierzadko u osób dorosłych był powodem puszczania blokad odpowiedzialnych za utrzymywanie moczu i tego drugiego. W modzie szkolnej, a zwłaszcza kościelnej, mottem przewodnim dla młodych dziewczyn była skromność. Prym wiódł w tej kwestii styl zakonnic przed święceniami. Dla chłopaków stylizację dobierały mamusie, gdyż panowie w większości kierowali się zasadą: „wszystko mi jedno”. Jeśli chodzi o modę uliczną, tudzież dyskotekową jest to temat tak rozlazły i gruby, że musiałby chyba powstać na ten temat jakiś oddzielny wpis. Powiem tylko tyle, ze z habitem nie ma to nic wspólnego.
         U mnie, kobiety ze wsi, najpopularniejszą marką odzieżową jest „tani Armani”. Ciuchy te są słabe jakościowo. Chodzi jednak o to, by w chwili, gdy ciuchy ulegną drastycznemu ubrudzeniu, porwaniu, polizaniu… po prostu nie było ich żal. Z doświadczenia wiem jednak, że ubrania lepszych marek również przegrywają nierówną walkę z rolniczą codziennością. To samo tyczy się palenia ich w piecu. Płomień wielki i równie gorący. Krowie, koniowi, świni również wszystko jedno czy poskubią Cię po bawełnie tudzież jedwabiu. Ja osobiście chwalę sobie markę „ubrania męża”. Solidne, odpowiednio za duże.  Nie ma mowy o ich przyleganiu do ciała, ale są wygodne i ponadczasowe. Obecnie marka ta posiada atrakcyjne promocje. Przy ugotowaniu dobrego obiadu, można liczyć na możliwość wypożyczenia rękawic roboczych, i tak naprawdę wszystkiego co tylko Ci z tyłka nie spadnie. A nawet jeśli spada, polecam akcesoria typu pasek. Tutaj i tak nie liczy się efekt wizualny. Ma być po prostu wygodnie, by się dobrze pracowało. Wstydu przed sąsiadami nie będzie, bo oni wyglądają tak samo.
       Gdy więc ubiorę koszulkę koloru wściekły żółty, z lekkim akcentem w postaci plamy z dzisiejszego obiadu, do tego spodenki z krwistej czerwieni, z obowiązkowymi kieszeniami, by móc w nich upchnąć parę chusteczek, pampersów, butelek dla dzieci itd., to wiem, że to jest to. Bo taki look odzwierciedla moje aktualne, wewnętrzne, lekko roztrzepane i zdezorientowane „ja”. Taki look zdaje się krzyczeć: „mam pełno roboty i znikomą ilość czasu dla siebie i mojego bloga”. Ale mówiąc slangiem blogerek modowych: „takie klasyki są idealną bazą do zabawy” w prawdziwe wiejskie życie… Na głowę czasem zakładam czapkę z daszkiem. Tutaj przy wyborze zasada jest jasna i klarowna: czapka ma być czysta! A jeśli chodzi o buty, to pamiętaj kochana, że tradycyjne gumaki są zdecydowanie passe. Współcześni projektanci wyszli wiejskim gospodyniom naprzeciw. Na targach dostępna jest nowa kolekcja gumaczków letnich, odkrywających nogę, a nawet kawałek kostki. Jest to absoluty must have tego lata. I tu pokusiłam się o małą wizualizacje. Odsyłam do załączonego zdjęcia. Wiem kochana, wiem. Nie musisz dziękować… Dodam jednak, że można sięgnąć w przypadku tych gumaczków po pewne gadżety. Bardzo popularna jest słoma bądź sianko delikatnie wystająca z obuwia. Odważę się wręcz stwierdzić, iż jest to klasyk, który musi znaleźć się w kolekcji każdej szanującej się wiejskiej damy. Prawda jest taka, że ów słoma jakoś szczególnie nie uwiera. A nawet jak uwiera to znaczy, że żyjesz. Niektórzy twierdzą, że całość stylizacji należy dopełnić za pomocą dodatków. Moim absolutnym numerem jeden są klucze od domu uwieszone na szyi. Chodzi oczywiście o to, by w sytuacji kryzysowej typu: nieoczekiwany deszcz, niespodzianka w pampersie młodszego synka, czy wylanie na siebie przez starszaka kubła zimnej wody, były one zawsze pod ręką. A jak zrobi się chłodniej? Sięgam po bluzy z metką „co mam pod ręką”, bo dewizą mego przydomowego życia jest to, że „ma być szybko i wygodnie”.
Patrząc na to jak świat modowy się zmienia widzę, że za parę lat moje dziecko nie będzie mi mówić, że idzie się przebrać. Ono będzie szło dobrać sobie stylizację. A że jak Cie widzą tak Cię piszą, to będzie się biedactwo musiało długo nad wyborem zastanawiać. Póki co lato przed nami, a prawdziwy fasion summer przede mną.
Wiejska kobieto! Zapomnij o dopasowywaniu, zestawianiu ze sobą odpowiednich kolorów. Zakładaj co masz pod ręką. Nie krępuj się. Niech wiocha z Ciebie wypłynie. Nie tłum w sobie tego co siedzi w Twoich korzeniach. Ta słoma przecież kiedyś na światło dzienne wyjść musi. To co tli się w Twoim serduchu i tak ludzi nie interesuje. Możesz założyć na siebie Pradę, a wiejską babą i tak zostaniesz. Więc zlej się z klimatem podwórkowo-obornianym. I lej na to, co powiedzą inni.
Buty – bazarek wiejski, stoisko nr 13, tuż za białą brzozą, przy jajkach od kur z wolnego wybiegu.
Skarpety – bazarek wiejski, stoisko nr 2, między slipkami i męskimi rajtuzami.
Spodnie – tani Armani.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *