W jaki sposób spędzam czas z moimi dziećmi

Przyczepię się póki co do samego tytułu. Spędzanie czasu z moimi dziećmi to często po prostu to, że mam ich na oku i zwyczajnie zerkam czy przypadkiem nie wydłubują sobie czymś oczu. Często jest tak, że staram się wykonywać swoje obowiązki w domu czy w gospodarstwie i tutaj mam zwyczajnie dwie opcje do wyboru: albo angażuje ich w zajęcie, które aktualnie wykonuję, albo staram się by pomagali nie przeszkadzając mi. Ja oczywiście mam plan w głowie na to jak dana czynność będzie wyglądała. Moi synowie mają za to humory, uśmiechy wymieszane z fanaberiami na wierzchu. Efekt? Różny.

Co nie co na temat dzieciństwa na wsi pisałam w tekście „Dzieci vs wieś”, który był jednym z pierwszych tekstów na blogu. Zaznaczałam tam przede wszystkim to co wieś daje moim synom, nie skupiałam się jednak na tym, cóż takiego oni od niej chcą brać. Bądź inaczej… na cóż takiego mamusia im pozwala.

Priorytetem dla mnie jest coś co się zwie Integracją Sensoryczną, ale taka w wiejskim stylu. Coś o czym nasi rodzicie nie mieli pojęcia, bo to taka normalność przecież, a co czasy nam współczesne raczyły fachowo nazwać. Ma ona miejsce wtedy, gdy moje dzieci chodzą po różnych fakturach, wspinają się, huśtają itp. Ma to wiele wspólnego z tym, by zapomnieć o strachu, że dziecko się wybrudzi, zrani, porwie swoje ubrania podczas zabawy. Warunkiem powodzenia całej akcji jest pozwolenie dziecku na… bycie dzieckiem, które będzie czerpało korzyści z własnego podwórka i innych okoliczności przyrody. Czerpanie ów korzyści bywa bezlitosne dla oczu rodzica. Najtrudniejsze w całej operacji jest stawianie dzieciom granic. Próbowaliście kiedyś postawić granice 2-3 latkowi? A no właśnie…

Ja nie mówię, że sadzam dzieci w błocie i każę im chrumkać. Jednak, gdy widzę, że w jakiejś kałuży bądź błocie się znaleźli, przeważnie nie robię z tego dramatu. Oczywiście jest to zależne od sytuacji i tego co aktualnie dzieci mają na sobie. Bywa, że takich dramatów musiałabym odstawiać kilka razy dziennie. Szkoda zdrowia. Oczywiście bywają takie momenty, gdy wszystko mnie irytuje i to co zazwyczaj nie stanowi dla mnie problemu, w danym momencie doprowadza mnie to do szału. Zatem humory i fanaberie moje pociechy wyssali wraz z mlekiem mamy… po prostu.

W ciepłe dni puszczam szkraby moje na bosaka po podwórku, by mogli pobiegać po trawie, piasku, kamieniach, betonie. W dni deszczowe pozwalam im skakać po kałużach. Gorzej bywa ze wspinaczką po np. kamieniach. Przed oczami mam bowiem kilka potencjalnych wypadków, jakie mogą się wówczas wydarzyć. W grę zatem wchodzi asekuracja pociech bądź stawianie odpowiednich granic. Oczywiście pojawia się tutaj ryzyko, że dzieci również zaczną się stawiać 😉

Rzadko kiedy jest czas na spacery po łonie natury, ale podczas prac w polu dzieci przemierzają nieraz kilometry, bez zgłaszania wniosków o jeszcze jeden odcinek Psiego Patrolu. No bo po co się kłócić o coś czego zwyczajnie w promieniu kilku kilometrów nie ma?

Piszę o tym co na dworze, a cóż takiego porabiamy w naszym „wiejskim” w domu?

Jest trochę brudzenia się w postaci mąki i wspólnego pieczenia ciastek czy rogalików. Nie myślcie sobie, że tak się z nimi paplam w proszkach codziennie. Raz na jakiś czas robimy coś razem w kuchni. Miło jest jak wymawiam hasło „rogaliki” i widzę jak starszak już szuka mąki, a młodszy delikwent niesie wałek. Wiedzą chłopaki o co chodzi. Moja szkoła 🙂

W „siedzeniu w domu” pomaga nam mamusine „zboczenie zawodowe”. Nie było mi dane uczyć w szkole, więc zdarza się, że próbuję uczyć moje dzieci. Czy im to pomoże? Nie wiem, ale mówi się, że absolutnie nie zaszkodzi. Dlatego robimy zadania, malujemy, czytamy książeczki.

Uważam, że jest tutaj pewien haczyk. „Moja córka idzie do szkoły podstawowej” – rzecze moja kuzynka na jednym z wesel w rodzinie. Po czym dodaje: „Trochę się boję, bo widzę, że moje koleżanki siedzą ze swoimi dziećmi i odrabiają prace domowe. Wożą je również na jakieś dodatkowe zajęcia. Nie pamiętam, by moi rodzice siedzieli ze mną i pomagali mi w lekcjach. Pozmieniało się co?” – a no się pozmieniało. Sama jestem ciekawa jak to u nas będzie, ale mam wrażenie, że nasi rodzice mieli jakoś bardziej z górki jeśli chodzi o kwestie parentingowe. Nie czekali na odznaki „rodzic roku”. Nie przejmowali się tak bardzo, by spędzić z dziećmi chwilę czasu. Zza krzaka nie wyskakiwała wyedukowana nieznana kobiecina strzelająca jak z kałasznikowa błędami wychowawczymi rodziców. Teraz po widocznym raptem skrawku rzeczywistości ktoś lubi ocenić to jakimi jesteśmy rodzicami w skali od 1 do 10.

Ciekawa jestem co by powiedziano na widok moich pociech oglądających bajki. Teraz trochę lipa się przyznawać, że kolorowy ekran jest atrakcyjniejszy od podwórka i świeżego powietrza. Z tym, że uroki życia na wsi tak jak życie w mieście – stają się „zwyczajną normalnością”. Wiecie – też się nudzi. To co jest aż za dobrze znane, staje się czasami mało atrakcyjne.

Nie zmienia to faktu, że pokazywanie dzieciom jak rodzice pracują i narzucanie im dostosowanych do wieku obowiązków jest czymś za co kocham wieś najmocniej. Angażowanie ich w pracę nauczy ich czasem więcej niż nie jedna książka. Rzecz jasna z podkreśleniem faktu, że nadal są dziećmi i jeszcze trochę nimi będą 😉

 

P.s. A Wy jak spędzacie czas ze swoimi pociechami?