„W każdym kątku po dzieciątku” – rodziny wielodzietne na wsi

Od dłuższego czasu po mojej głowie czaił się temat związany z rodzinami wielodzietnymi na wsi. Sławienne powiedzenie „w każdym kątku po dzieciątku” co i rusz pojawiało się w rozmowach podczas spotkań znajomych bądź rodzinnych. Temat kusił, kusił, aż w końcu pomyślałam, że czas się koło niego zakręcić. Kiedy napisałam na fanpage`u i IG, że się za niego zabieram, oznaczalo to, że klamka zapadła, słowo się rzekło. I nagle naszła mnie myśl „z czym do ludzi”? Abym mogła się w tym temacie wypowiadać, należałoby się do takiej rodziny należeć. Co ja wiem o rodzinach wielodzietnych skoro mam raptem dwie siostry…

Wait!

Mam dwie siostry. „Dwa plus jeden” daje pokaźną sumkę – trzy (hehe). Nie to, że się nabijam, ale przecież rodzina wielodzietna to ta, gdzie jest minimum trójka dzieci. Pochodzę z rodziny wielodzietnej. Pfff. Przepraszam, wiem, że niektórym to się wydaje dużo. Wiem, że niektórzy marzą chociażby o jednym dziecku, albo i nie marzą o nim wcale. Jednak ja mając porównanie wśród rodzin znajomych, którzy rodzeństwa mieli pięcioro, sześcioro, dziesięcioro… swojej rodziny w kategoriach wielodzietnej nigdy nie postrzegałam.

Rodziny wielodzietne – wyobrażenia (???)

To w jaki sposób kształtuje się nasze postrzeganie rodzin, gdzie dzieci jest znacznie więcej, moim zdaniem zależy od tego czego uczy się nas w domu. Przykład: „Słyszałaś? Znowu w ciąży”. „I po co im następne?”. „U nich co rok to prorok”. Przy czym niektóre komentarze są wypowiadane w taki sposób jakby to było coś złego, strasznego. A dzieci chłoną tego typu komentarze i informacje jak gąbka.  Z perspektywy osób dorosłych chyba trudno zrozumieć dokładanie sobie obowiązków i dodatkowy krzyk w domu, kiedy w polu i tak pracy w bród, ogarnianej do późnych godzin nocnych? Oczywiście to tylko moje domysły. Choć można rozpatrywać to również w innych kategoriach. Jakich? Dokładanie obowiązków najstarszym dzieciom. Skoro rodzice są w polu (a być muszą) to z kim są ich małe dzieci? Po serii pytań na IG dostałam wiadomość o treści: „Najstarszy zawsze ma przerąbane”. Oho! Pokusiłam się o zapytanie dlaczego? „Najstarszy musi pilnować młodszego rodzeństwa, jest odpowiedzialny za wszystko co złego się stanie. Musi trochę matkować, mówić co wolno a czego nie. Uczyć jakiś tam podstawowych form grzecznościowych”.

Można to ująć bardziej żartobliwie. Ja z perspektywy średniej siostry nazywałam to „syndrom najstarszego z rodzeństwa”, coś a`la dyrygent. „Ty zrób to, a Ty tamto”. „A Ty co będziesz robić?” – pytałam. „Będę sprawdzać czy Wam dobrze idzie” – powiadała siostrzyczka (pozdrawiam Cię siostra). Jednak już tak całkiem serio, oczywiście jest to ogromna odpowiedzialność zwalona jakby nie było na jeszcze dziecko. „Będą umieli się swoimi dziećmi zająć” – powiadano. Pytanie tylko czy ktoś z najstarszych zdecyduje się na kolejne, już swoje dzieci i czy zechcą większą gromadkę. Ze zniecierpliwieniem czekam na badania amerykańskich naukowców w tej sprawie. Oni zawsze Amerykę odkrywają. Chętnie poczytam o oczywistościach. Psychologowie rzecz jasna alarmują, by takich atrakcji dzieciom nie urządzać, a jeśli już coś się nie daj Bóg wydarzy, gdy starszak będzie zajmował się młodszym rodzeństwem, nie można obarczać „opiekuna” winą. Wina bowiem leży po stronie osób, które zrzucili na jego barki za dużo obowiązków. No ale my to wiemy. Zgadza się?

„Czasem mam wrażenie, że ludzie myślą, że na wsi potrzeba każdej ręki do pracy i dlatego są rodziny wielodzietne” – takie oto słowa padły ze strony jednej z czytelniczek. Skąd to się wzięło? Dodać muszę (bo się uduszę), że w chwili, gdy dowiaduję się, że ktoś chce do nas przyjechać na kilka dni, często mówię pół żartem pół serio: „zapraszamy, każda ręka w polu się przyda”. No tak się mówiło i dalej mówi. Były w końcu czasy, gdy w polu pracowali wszyscy domownicy. Bez wyjątków. A im pracowników więcej, tym lepiej. Jednak czy właśnie dlatego rodzice decydowali się na poród nr 5, 6, 7??? Nie chce mi się w to wierzyć. Dzieci w końcu nie dostawały na start zamiast pieluchy – motykę czy widły. Najpierw trzeba było się tymi dziećmi sporo opiekować. Kiedyś nawiązywałam do wspomnianego stereotypu w tekście „Dzieci vs wieś”.

W świetle togo co się słyszy rodzina wielodzietna musi być również biedna, bądź zdecydowanie biedniejsza od rodziny, gdzie dzieci jest 1-2. Kiedyś miałam przyjemność porozmawiać ze znajomymi mieszkającymi na wsi na terenie woj. warmińsko-mazurskiego. Pamiętałam doskonale, jak wypowiadali się w kwestii posiadania dzieci przez rodziny z ich okolicy. Okazało się, iż dwójka to zdecydowane maksimum. Gdy opowiadałam o moim znajomych, którzy mają pięcioro i więcej rodzeństwa, robili wielkie oczy. Wróciłam do tego tematu chcąc dopytać o szczegóły. Dlaczego zdaniem koleżanki ich społeczeństwo wiejskie nie posiada więcej niż dwoje dzieci?

„Wiesz co. Nie wiem dlaczego. Teraz tak sobie analizuje, że w podstawówce i średniej to max 3 dzieci w rodzinie w klasie. Myślę, że to sprawa kasy. Ja mam takie odczucie ze wielodzietność kiedyś to bieda. Dziś tutaj wielodzietność to od razu komentarz, że patologia… No tak jest. Albo 500 plus. Na trzecie najczęściej decydują się ludzie którzy np. mają dwie córki i liczą na chłopaka. Ale to zazwyczaj jak te dwoje ma około 10 lat”. – Nie wiem w jaki sposób postrzegano rodziny wielodzietne kiedyś. Mogę się tylko domyślać. Wiem za to jak bardzo 500 plus odcisnęło swój ślad w dzisiejszych czasach. Mnie np. drugiej ciąży mało kto gratulował. Zazwyczaj przeliczano ile dzięki temu będę miała w portfelu. Jednak znanych mi rodziców posiadających więcej niż trójkę dzieci mogę policzyć na palcach u jednej ręki. Mało kto decyduje się na duuuużą rodzinkę. No ale rodzina wielodzietna to podkreślić muszę ta rodzina, która ma trójkę pociech, a to jest często zdecydowane maksimum, a co za tym idzie w kwestiach prokreacji jest to zdecydowanie pas, finito, warsztat chowany na strych i takie tam.

Rodziny wielodzietne – rzeczywistość (???)

Wspominałam wyżej, że dzieci chłoną jak gąbka to co mówią rodzice a propos rodzin wielodzietnych (i nie tylko). Był czas, że kiedyś postrzegałam te rodziny jako „inne”. Nie gorsze broń Boże. One się zwyczajnie liczebnością od mojej rodziny różniły, a to było dla mnie ciekawe. Czasami może padały z moich ust jakieś durne komentarze, ale wiecie… Jak człowiek nie ma nic mądrego do powiedzenia to zazwyczaj gada głupoty co nie? Jednak z czasem odkryłam, że koleżanki i koledzy z tych rodzin nie mają ukrytego trzeciego oka, błon między palcami czy ogona pod spodniami. Ot normalni ludzie. Mało tego nikt nigdy mi się z nich nie żalił, że jest ich za dużo, że jest im źle. Więc chyba szafa gra?

Otrzepmy się zatem z tych wywodów a propos wyobrażeń o rodzinach wielodzietnych i dajmy się komuś wypowiedzieć:

„Tak, pochodzę z rodziny, gdzie jest nas sześcioro plus rodzice. Od zawsze mieszkamy na wsi. Uważam, że nic lepszego nie mogło mnie spotkać. Jesteśmy nauczeni ciężkiej pracy, szanowania rodziców i ich obowiązków, a co najważniejsze wiemy jak ciężki jest zawód rolnika. Kocham swoją dużą rodzinę teraz jeszcze bardziej, gdy każdy zjedzie do rodziców ze swoją gromadką. wesołe święta przepełnione miłością”. – Mogłabym to tak zostawić, bo komentarz jest wyczerpujący, ale zapytałam o ten stereotyp a propos biedy w rodzinach wielodzietnych, i mam: „Wydaje mi się, że wielodzietność to zdecydowanie skromniejsze życie, ale nie biedne”. – Zależy też w jakich kategoriach rozpatrujemy biedę. Cóż świadczy o tym, że jesteśmy biedni. To temat na dłuższą dyskusję. Czasami ktoś wspomina, że babcia czy dziadek mieli mnóstwo rodzeństwa i zaznali ogromnej biedy. Łączy się to zatem z wielodzietnością. Jakby się temu przyjrzeć bliżej trzeba by było wziąć pod lupę czasy w jakich przyszło żyć starszym pokoleniom. No ale to temat rzeka i warto by było pokusić się tutaj o jakąś ankietę, dyskusję, wywiady.

Rodziny wielodzietne tylko na wsi?

Pytając o rodziny wielodzietne na wsi, dostałam dwie wiadomości, które przykuły moją uwagę:

„Na wsi można sobie pozwolić na więcej dzieci. Tak myśli wiele osób. Temat na dłuższą dyskusję”. – Czyżby?

„Myślę, że obecnie rodziny wielodzietne znajduje się częściej w mieście niż na wsi”. – Ach tak.

Cóż ja na ten temat myślę? A raczej cóż ja sobie na ten temat myślałam…? Dla mnie na początku było oczywiste, że na wsi jest łatwiej wychowywać dzieci i można sobie pozwolić tutaj na większą gromadkę. Ba! Ja właśnie dla tego dzieciństwa na wsi dla swoich potencjalnych dzieci, wybrałam takie a nie inne życie. Jednak widząc opinię moich obserwatorów, którzy mieli podzielone zdania w tym temacie, zaczęłam się nad tym głębiej zastanawiać. Z jednej strony wychowywanie dzieci na wsi jest dużo łatwiejsze pod względem technicznym. Tzn. mamy faktycznie więcej tych kątów w domu, no mamy domy! Nie mamy wind, masy schodów. Wystarczy dać dziecku odpowiednie buty, otworzyć drzwi na dwór i „baw się dobrze dziecko!” Z drugiej strony, ze względu na masę obowiązków nie mamy dużo czasu na gry i zabawy z dziećmi. Pół biedy, gdy bierzemy dziecko ze sobą, by wykonywać swoją pracę, wybrane czynności. Kicha zaś totalna, jeśli musimy mieć pociechy na oku nawet wtedy, gry obwiązki wymagają naszego pełnego skupienia. Ostatecznie uznałam, że zarówno na wsi jak i w mieście rodzina wielodzietna to wyzwanie. Większa gromadka dzieci w dodatku z małą różnicą wiekową to ciężka praca. „Teksańska masakra piłą mechaniczną” to przy tym tanie romansidło. Za sprawą kolejnej wiadomości od czytelniczki można przyjrzeć się temu głębiej:

„Pochodzę ze wsi i owszem w moich latach młodości lata90/00 zdarzały się rodziny gdzie ktoś miał 4+ i więcej dzieci. Obecnie znajomi, którzy zostali na wsi raczej mają 1-2 dzieci. A to w miastach ludzi są bardziej skłonni do posiadania większej liczby dzieci, z racji lepszych zarobków, dostępu do lekarzy, przedszkoli, zajęć pozalekcyjnych”. – Moi drodzy powiem tak – zawiezienie dziecka do logopedy zajmuje mi około 25 minut jazdy samochodem. Sprawdzony laryngolog? Godzina jazdy do Ostrołęki. Jak to bywa w miastach? Ile czasu zajmuje ich mieszkańcom dotarcie do pracy, lekarza? Z tego co wiem podróże komunikacją miejską w godzinach szczytu to nie lada wyzwanie. Ile zatem? Pół godziny? Godzinę?… Na dzień dzisiejszy tego typu argumenty do mnie nie przemawiają, ale ja jestem naiwnym optymistą. Oczywiście nadal trzymam się tego, że na wsi żyje się dobrze dopóki jest zdrowie. Poszukiwanie specjalistów w razie potrzeby wymaga czasu i pełnej organizacji pracy. Na razie jednak wyrabiam się w „miejskich przedziałach czasowych”. Poza tym śmiem twierdzić, że wiejscy rodzice wiedzą o istnieniu logopedów, terapeutów z zakresu integracji sensorycznej itp. Moi znajomi dbają o wycieczki dla dzieci i zwracają uwagę na ich rozwój społeczny i emocjonalny. Świadome rodzicielstwo jest modne obecnie nie tylko w miastach, ale również na wsi.

Wrócę na koniec do tego co nadmieniłam wyżej – moim zdaniem na wsi jest mało rodzin wielodzietnych. Dlaczego? „A któż teraz na te dzieci zarobi?” – rzekł kiedyś mój tata i ja się z tym akurat zgadzam. Wątek ekonomiczny – świadome rodzicielstwo, bo to cały czas o to się rozchodzi. Czasy się zmieniają również w tej kwestii. Kiedyś dzieci wyprowadzały się z domu podobno już w wieku 16 lat. Szukały pracy i utrzymywały się same. Jak jest dziś? Szkoła podstawowa, szkoła średnia, studia, kosmiczne ceny mieszkań, domów. No co tu dużo mówić, dzieci trochę dłużej trzymają się rodziców.

Muszę jednak wspomnieć, iż kobiety, które kiedyś rodziły 10-12-15-cioro dzieci według mnie to prawdziwe super bohaterki. Niby nie miały ekstra mocy, nie strzelały piorunami, nie raziły prądem. Mimo wszystko uważam, że każda z nich to prawdziwa Wonderwomen. Urodzić i wychować gromadę dzieci – to dopiero trzeba było mieć power.