Czy „Gospodara” zabrała Ci dzieciństwo?

„Gospodara” – cóż to takiego? Warto to sobie wyjaśnić na samym początku wpisu, gdyż ewidentnie jest ona rodzaju żeńskiego. Ktoś by pomyślał, że to jakaś baba, a że z tytułu wynika, iż komuś coś zabrała to można stwierdzić, że to „zła kobieta była”, wredna taka, no… kawał cholery jak to się mówi. A tu „patrzajta” o ziemie uprawną się rozchodzi i parę zwierzątek na krzyż. Tzn. tak też to może wyglądać, bo „Gospodara” może mieć jak kobieta rozmiar S i zdecydowane XXL. To ile wysiłku trzeba w nią włożyć to już zależy od wielkości jej tyłka, yyy znaczy się ilości hektarów i zwierząt gospodarskich. No i rzecz jasna ktoś tą „Gospodarą” musi się zająć, bo inaczej będzie leżeć odłogiem

Na swoim instagramie zapytałam obserwatorów Czy „Gospodara” zabrała im dzieciństwo? i okazało się, że ok. 15% odpowiedziało, że tak. Powiem Wam, że szczęka mi trochę opadła. Nie spodziewałam się, iż będzie to TYLKO 15%. Byłam pewna, że ludzi źle wspominających  dzieciństwo na wsi będzie znacznie więcej.

„Karolina ja nigdy w życiu nie zajęłabym/zająłbym się gospodarstwem rodziców. Wystarczy mi tego co było w dzieciństwie” – nie raz słyszałam tego typu słowa z ust znajomych i starałam się nie oceniać ich decyzji, nie włazić ze swoimi mądrościami w ich życie. Dlaczego?

„Karolina masz coś jutro ważnego w szkole?” – tego typu pytanie często słyszałam od rodziców, którzy aktualnie potrzebowali pomocy. To czy pójdę im pomóc często (bo oczywiście nie zawsze) było zależne od moich obowiązków szkolnych i zbliżających się kartkówek czy sprawdzianów. Moim kluczowym obowiązkiem była nauka. Rodzice zaś pracę w gospodarstwie odbierali jako swoje zajęcie, swoją pracę. Pewnie, że wiele razy pomagałam choć nie chciałam tego robić. Jasne, że wykonanie danej czynności w gospodarstwie bywało wyznacznikiem tego, czy na coś zasłużyłam bądź sobie na coś zapracowałam, ale z perspektywy czasu widzę, że było to w granicach jakiejś normy. Skąd to wiem? Myśląc o swoim dzieciństwie mam pozytywne wspomnienia. Nie mam wrażenia, że pracy i odciążania rodziców w ich obowiązkach było za dużo. Czy każdy tak miał? Absolutnie nie. Kiedyś ironicznie nawiązywałam do tego po co ludziom na wsi dzieci. W tekście „Dzieci vs wieś” żartowałam sobie z postrzegania tego jak wygląda praca naszych pociech na gospodarstwie, ale nie oszukujmy się – te stereotypy, o których wówczas pisałam nie wzięły się znikąd.

Po raz pierwszy na moim blogu o „zabraniu dzieciństwa” przez „Gospodarę” wspomniała rolniczka, z którą przeprowadziłam wywiad ok. dwa lata temu. Mowa oczywiście o tekście „Nic co śmierdzi nie jest mi obce”.

Tam właśnie można przeczytać jedyne co pamiętam ze swojego dzieciństwa to robota. Gdy moi rówieśnicy hasali po podwórkach bawiąc się, ja zawsze miałam coś do zrobienia w gospodarstwie, świątek, piątek, wakacje, ferie. Trochę za wcześnie gospodarstwo zabrało mi beztroskę, a dało masę obowiązków, które musiałam połączyć ze szkołą i nauką”.  – O to to, nic dodać nic ująć. Znałam osoby, które musiały wstawać nawet o 4:00 rano, by pomóc w obrządkach jeszcze zanim pójdą do szkoły. A po szkole? Czekała na nich praca. Nauka była swego rodzaju rarytasem.

„Na egzaminach nie będziecie mogli napisać, że czegoś nie umiecie, bo akurat było cięcie kukurydzy” – grzmieli nauczyciele na apelach. Za plecami zaś dochodziły teksty: „powiedz to moim rodzicom”. Bywało i tak. Nie twierdzę, że robienie z dzieci nagminnych pomocników to była norma. Zdarzały się po prostu takie „przypadki”. I nie biorę pod uwagę, że znajomi robili mnie w balona i zwyczajnie ściemniali ile to oni nie pracują. Pewne rzeczy po prostu widać. Przemęczenie, spracowane dłonie, szeroka wiedza z zakresu rolnictwa – to wystarczyło by można było dostrzec to wszystko „gołym okiem”. Teraz może byłoby trudniej zauważyć spracowane dłonie u koleżanek, bo inwestowanie w kremy i wizyty u kosmetyczek to wyznacznik naszych czasów. Niegdyś przed weselem rarytasem było pójść do fryzjerki. Teraz więcej pieniążków raczej pochłania zrobienie makijażu. Raczej… Chyba… Tak szczerze to do końca nie wiem, nie znam się, zarobiona jestem.

Wait! Czy znajomi mówili „powiedz to moim rodzicom”? Czyżby to nie była jednak wina tej niedobrej Gospodary? Teraz jestem z deka złośliwa wiem, ale przynajmniej wiadomo o co się mi rozchodzi.

„Idę pomogę rodzicom, bo inaczej w życiu nowych spodni mi nie kupią” – jakoś tak to leciało. Słowa mojej koleżanki z którą kiedyś wymieniałam się spostrzeżeniami a propos pomocy rodzicom. Pierwsza moja myśl? Super. W taki sposób dziecko nauczy się, że nic w życiu nie przychodzi darmo. Po chwili zastanowienia miałam jednak wątpliwości czy to do końca słuszne działanie. Dlaczego? A no dlatego, że rodziców obowiązkiem z tego co się orientuje jest zadbanie o podstawowe potrzeby dziecka. Czy ubiór nie jest czymś czego nie powinniśmy dzieciom „skąpić”? Nie mówię tu oczywiście o parze spodni nr 15, która może już być zwykłą fanaberią. Jednak tak serio się głowię czy będę miała prawo odmówić dziecku zakupu czegoś, bo nie wykonało czynności w gospodarstwie, które jest moim miejscem pracy, nie mojego dziecka. I być może wchodzę w temat zbyt głęboko, ale ja mam dzieci i będę kiedyś się doszukiwała złotego środka w nauce odpowiedzialności i wykonywaniu powierzonych obowiązków, która może przeistoczyć się łatwo w swego rodzaju szantaż emocjonalny. Bądź tu człowieku mądry.

Na moim fanpage`u również nie zabrakło pytania o zabranie dzieciństwa i moją uwagę przykuła jedna z kilku wypowiedzi: „W pewnym sensie zabrała mi dzieciństwo. Gdy koleżanki wyjeżdżały na wakacje nad morze to ja z siostrą zbierałam siano, snopki a potem ziemniaki pod strzechy. Ale z drugiej strony nauczyła mnie nie bać się żadnej pracy i teraz poniekąd spełniam swoje marzenia. Więc tak naprawdę nie żałuję zabranego dzieciństwa”. – Uczepię się tych właśnie słów, bo odzwierciedlają to co zawsze gdzieś mam z tyłu głowy. Jeśli za młodu pracowaliśmy w polu na pełnym słońcu, ogarnialiśmy ciężką pracę fizyczną i wywiązywaliśmy się z powierzonych nam obowiązków, to czy damy radę w dorosłym życiu? No ba! Może nie wybierzemy tej trudnej drogi co nasi rodzice, ale mam takie wrażenie, że jesteśmy nie do zdarcia. I oczywiście to nie wina „Gospodary”, że na widok traktora i zwierząt gospodarskich mamy lekki odruch wymiotny. W tej sprawie należałoby porozmawiać z rodzicami. To już kwestia indywidualna czy na końcu tej rozmowy puścimy im oczko na znak pokoju, czy też uraczymy – jak to się mówi – lekkim pstryczkiem w nos za trudne lata.

Nie każde dziecko rolnika będzie jego następcą, ale każdy z nas będzie miał wpływ na to jak ludzie mogą postrzegać wieś. Warto o tym pamiętać.